Bacaro, centrum towarzyskie, miejsce spotkań Wenecjan, profesorów uniwersyteckich, studentów, sklepikarzy, gondolierów, turystów. Mógłby je ktoś nazwać mniej formalną wenecką osterią. Tak naprawdę, nie ma tutaj nic formalnego. Szczęściem jest znalezienie krzesła i stołu, przy którym można przysiąść. W weneckich bacaro to jest właśnie lada obłożona chicchetti (cichèti w pisowni lokalnej) oraz szeroki wybór win podawanych na kieliszki, które stanowią część perfekcyjnej formuły gościnnej, miłej i zrelaksowanej atmosfery.
Cicchetti są to bardzo kreatywne przepyszne małe przekąski, których prawie każde bacaro oferuje szeroką gamę.
Najbardziej popularne cicchetti to crostini: pokrojony chleb o chrupkiej skórce (przeważnie jest to bagietka), na który nakłada się kolejne składniki, praktycznie co tylko się chce w zależności jak daleko puszczą nas wodze fantazji. Nie wymagają one zbyt dużego zaangażowania kulinarnego w kuchni. Poszczególne komponenty są przeuroczo ułożone na kromkach świeżego chleba, że aż wręcz nie można się im oprzeć (w szczególności jeśli podane są one na podpieczonym chlebie, moje ulubione).
Patrząc na piętrzące się na talerzach lub tacach cicchetti, nie można nie zauważyć pychy, finezji i sztuki poświęconej na ich przygotowanie.
Jeżeli „pójście na cicchetti” będzie częścią Twojej wizyty w Wenecji (i mam nadzieję, że tak będzie), crostini z Baccalà Mantecato trzeba koniecznie spróbować. Są to podstawowe chicchetti każdego bacaro. Delikatna pasta otrzymana jest podczas ucierania ugotowanych kawałków solonego dorsza z oliwą, aż do uzyskania kremowej konsystencji. Bardzo często dodawany jest do niej czosnek i pietruszka lub grzyby. Wybór należy do Ciebie.
Poza crostini, cicchetti są podawane również w innej formie jak np. małej porcji sałatki z ośmiornicy, sarde in saor, moscardini (te przeważnie będą podgrzane), przekrojone ugotowane jajko ozdobione sardelą, serca karczochów (fondi di carciofi ugotowane z dodatkiem czosnku, pietruszki i białego wina), hojny kawałek lokalnego sera lub mortadeli. Nie można zapomnieć o pulpetach. Wenecja dla mnie wydaje się być wręcz stolicą pulpetów: warzywnych, mięsnych oraz rybnych (głównie na bazie tuńczyka). Nie ma nic lepszego od ciepłych, głęboko smażonych pulpetów mięsnych, o wspaniale chrupkiej skorupce i mięciutkim wnętrzu w „Alla Vedova”. Ukryte w mrocznej alejce bacaro, gdzie przystaje się na cicchetti, ale można też zasiąść do stołu z menu a la carte.
Równie ważnym jest, dla pełnego doświadczenia, popicie całości Prosecco, kieliszkiem czerwonego wina lub obecnie wszechstronnie rozpoznawalnym koktajlem zwanym Spritz.
Oczywiście z czasem znalazłam swoje ulubione bacari oraz serwowane tam cicchetti. Czasami przygotowuję je dla nas w domu, szczególnie w chwili obecnej, podczas drugiego lockdown.
Poniżej zebrałam kilka prostych pomysłów i wskazówek na crostini (gdzie ilość, gramaturę składników pozostawiłam Twojej preferencji smakowej) oraz podzieliłam się jednym z ulubionych przepisów na pachnące nasionami fenkułu pulpeciki w sosie pomidorowym. Przepisy na “gamberi in soar” oraz “fondi di carciofi” są już od dłuższego czau na blogu (wystarczy kliknąć na zielone napisy).
Mam szczerą nadzieję, że znajdziecie wielką przyjemność w przygodzie z cicchetti.
Crostini z Grillowaną Papryką, Szpinakiem i Krewetkami
Będą Ci potrzebne:
– pokrojony chrupki chleb, najlepiej bagietka
– pokrojona wzdłuż czerwona oraz żółta papryka, grillowana w piekarniku lub na patelni, skroplona oliwą oraz niewielką ilością octu z białego wina, tak pozostawiona do marynowania przez kilka godzin lub, najlepiej, na noc
– liście szpinaku, ugotowane w osolonej wodzie przez kilka minut i bardzo dobrze odsączone,
lub można ugotować je na rozgrzanej patelni z oliwą oraz ząbkiem czosnku po czym doprawić solą oraz pieprzem
– krewetki (obrane i oczyszczone), podsmażone z obu stron na oliwie, można dodać drobno posiekany czosnek oraz pietruszkę
– sól i piper
Ułóż poszczególne składniki według listy na chlebie, skropl całość oliwą, dopraw szczyptą soli oraz pieprzu.
Crostini z Tuńczykiem i Porem
Będą ci potrzebne:
– pokrojony chrupki chleb, najlepiej bagietka
– tuńczyk w oliwie, odsączony
– majonez
– kilka świeżo skrojonych krążków pora
– carny piper
Rozdrobnij tuńczyk widelcem na mniejsze kawałki i przełóż go do miski. Wymieszaj bardzo dobrze z majonezem, aż do uzyskania kremowej masy. Posmakuj i dopraw czarnym pieprzem.
Masę z tuńczyka rozsmaruj na chlebie i udekoruj krążkami para.
Crostini z Mozzarellą, Cukinią oraz Miętą
Będą Ci potrzebne:
– pokrojony chrupki chleb, najlepiej bagietka
– cukinia, pokrojona na cienkie plastry, grillowana na patelni, skroplona oliwą, odrobiną octu z białego wina, doprawiona pokrojoną świeżą miętą oraz odrobiną soli (najlepiej odstawiona do marynowania przez kilka godzin, jeżeli to możliwe)
– mozzarella*, jedna duża lub kilka małych kulek mozzarelli
– sól morska
– pieprz
– kilka wykałaczek
*Pokrój mozzarellę w plastry i odstaw na około 10 minut przed przygotowaniem crostini, w ten sposób pozbędziesz się zbędnego płynu.
Na kromkach chleba ułóż pierwszą warstwę plastrów cukinii, następnie mozzarelli i udekoruj wierzch mniejszym plasterkiem cukinii. Całość zabezpiecz wykałaczką i dopraw odrobiną soli oraz pieprzu.
Crostini z Kremu z Tuńczyka oraz Chrzanu na Karmelizowanej Czerwonej Cebuli
Będą Ci potrzebne:
– pokrojony chrupki chleb, najlepiej bagietka
– średniej wielkości czerwone cebule, obrane i pokrojone w wąskie półksiężyce
– cukier, przeznacz jedną płaską łyżeczkę na każdą cebulę
– odrobinę octu z czerwonego winaCrostini z Mortadelą, Słodką Gorgonzolą oraz Pistacjami
Będą Ci potrzebne:
– pokrojony chrupki chleb (najlepiej bagietka), moja delikatna sugestia to podpiec kromki i skroplić je oliwą
– cienkie plastry (bardzo ważne) mortadeli
– ser Gorgonzola Dolce, lub inny niebieski ser, który można wymieszać np. z mascarpone dla stemperowania ostrego posmaku
– pistacje do dekoracji
Ułóż z finezją poszczególne plastry mortadeli na kromkach chleba, przykryj kawałkiem sera i udekoruj pistacjami.
Pachnące Ziarnami Fenkułu Pulpety w Sosie Pomidorowym
Pulpety mogą być serwowane jako cicchetti z wbitą w nie wykałaczką.
W przeciwnym razie są one wspaniałe jako danie samo w sobie, podane np. ze świeżą rukolą udekorowaną cienkimi plastrami parmezanu i kawałkiem chrupkiego chleba.
Na około 40 pulpetów:
– 600-650 g mielonej wołowiny
– 400-450 g mielonego mięsa wieprzowego
– 1 łyżka stołowa nasion fenkułu
– połowa małej suchej papryczki chili
– 1 jajko
– 70-80 g tartej bułki
– sól
– pieprz
Na sos:
– 1 cebula, pokrojona na drobną kostkę
– 2 ząbki czosnku, drobno posiekanego
– połowa małej suchej papryczki chili
– 4-5 szczypt suchego oregano
– odrobina cukru
– sól
– 1 l passaty lub obranych pomidorów z puszki
– 3 łyżki stołowe oliwy
Rozpocznij od przygotowania sosu:
W dużym garnku rozgrzej oliwę i dodaj cebulę. Smaż na średnim ogniu po czym dodaj czosnek oraz chili.
Smaż całość, mieszając często aby czosnek się nie przypalił, aż do momentu jak cebula się zeszkli. Wlej teraz passatę, dodaj cukier, oregano, sól i trochę pieprzu. Gotuj na średnim ogniu bez przykrywki.
Podczas gotowania sosu, zabierz się za pulpety.
Na patelni podgrzej nasiona kopru wraz z papryczkę chili, tak aż rozpoczną one wydzielać aromat.
Zdejmij patelnię z ognia i po kilku minutach zmiel całość w młynku do kawy lub przypraw.
W dużej misce wymieszaj bardzo dokładnie za pomocą rąk wszystkie składniki na pulpety wraz ze zmielonymi przyprawami.
Rozpocznij formować w dłoniach kulki o wielkości zbliżonej do orzecha laskowego.
Wrzucaj uformowane pulpety, jeden po drugim, do garnka z gotującym się sosem.
Delikatnie wymieszaj całość lub potrząśnij garnkiem, tak aby umożliwić przykrycie jak największej ilości pulpetów sosem. Nie przejmuj się, jeśli nie będą one od razu wszystkie pokryte sosem, to się zmieni podczas gotowania.
Gotuj pod przykrywką przez minimum 1 h mieszając całość co 15 minute.
Posmakuj sos i dopraw solą oraz pieprzem według uznania.
Autumn is here. The time of year that I had been waiting for perhaps the most.
Of course I love summer too, to be able to feel the sun kissing your skin, long warm evenings on the terrace, a dip in the sea and a different lighter kind of food and cooking as well as a bellini for an aperitivo made of fresh, ripe white peaches at their best.
I absolutely adore chilly and crispy mornings and I have always loved watching a place wake up. It doesn’t mean to be out there at 6am and seeing an empty place. It’s about the whole process and ritual of the first morning coffee (currently still being able to have on the terrace), first cornetto or brioche and their smells travelling incorruptibly along the narrow allies, the opening of your local news agent’s, people on the way to work, markets or while running errands. The air and the water, in the case of Venice, feel so fresh, clean and unspoiled. This particular part of the day lasts only for a few moments, it disappears almost if it was touched by a magic wand and the dream is over.
To make our mornings complete, the long awaited opening of the “little pasticceria” slightly hidden from the main thoroughfare, with the best krapfen (as light as air fried doughnut and even more heavenly pastry cream filling) and focaccia Veneziana (fugassa in Venetian dialect) I’ve ever tried has finally opened it’s doors again and it’s “forno”. We gave it the name “little psaticceria” as it is small and cosy and knowing our tendency soon we will rename it to “krapfen and fugassa place”. I’ve grown very fond of Venetian pastries. They are made with such care and finesse but it doesn’t necessarily stand for light. Quite the opposite, they feel velvety rich and the flavours are profound, deep and absolutely irresistible. Once you’ve had your first bite you will be immediately thinking about having another. These are our little treats, guilty pleasures or even sins that I can’t and I don’t want to resist. In Venice, of course, I walk a lot. I’ve always done so. After having passed a few bridges whilst running errands, there isn’t even any shade of guilt left from my indulgence.
I am a great believer and I fallow the rule of eating everything in moderation. There are days of special meals, feasts and way too many krapfens, but then, there are also days of lighter, simpler less rich meals to follow. It seems like a perfect balance to me, a rather greedy person, who loves to cook, eat and read cook books in bed before falling asleep.
Our diet and the way of eating, since moving to Venice, has changed as a natural process of following the local food traditions and the seasons. I must have already mentioned that shopping for fish at the Rialto Market had been my dream. And here I am, after four months along the way, I have “my” market days. Most often it is Tuesday and Saturday, and I like my little routine. For meat I shop near our house at Campo Santa Margherita, fruit and vegetables I select either from the boat at Campo San Barnaba or from one of the stands at the Rialto Market, which I particularly like.Then during the week there are days when we go out. Until now every Friday we would travel to Burano, a little fishing island in the lagoon, so distinctive with its colourful houses. The restaurant Al Gatto Nero da Ruggero, where you can sit by a peaceful canal and where I’ve learned about cooking fish in prosecco, giving it a sweeter and a very pleasant note, was our destination for dinner on warmer evenings. We loved the experience of eating outdoors despite the sudden weather changing conditions. It’s all a part of the experience of living on a lagoon. Trattoria da Romano is another place, where we’ve had lovely and delicious dinners so far. These are two institutions, establishments on the island which in my opinion are really worthwhile visiting (and making an effort of setting off on a 40 min journey by a vaporetto from the Fondamenta Nove stop). A very particular dish to try is Risotto ai Gò, which may seem a very simple dish but it is it’s simplicity which makes it so special. In Burano it is called Risotto alla Buranella and it’s secret lies in the stock, prepared from little fish which live only in the lagoon called ghiozzo. Perhaps not the most beautiful fish to look at but is so rich in flavour.
Last Saturday we went for a day trip to the island of Chioggia. Weekends have been quite busy in Venice but Chioggia is less of a tourist destination. It is actually the home of the largest fishing fleet in Italy. It’s canals were calm and unspoiled with a few friendly locals passing by, which only made our lunch al fresco more special.
With the vaporetto line number 1 we arrived to Lido. From there we took the bus, line 11, which takes you the entire way to Chioggia. By the entire way I mean the bus being transported later on a ferry, after that reaching Pellestrina and then taking another boat waiting for the bus to take us finally to Chioggia. A smooth and well organised trip provided by public transport. It takes about two hours to get there from Venice, but we had so much fun.
On one of the occasions whilst discussing with the Dégustateur food in Italy and the vast choice of produce available, we agreed that the autumn for us is the most flavoursome and varied time of year.
Plums and apples to bake with. Chestnuts, walnuts and hazelnuts to follow. Pumpkin, cavolo nero and pomegranates. Mushrooms and truffles.Then the artichoke season starts along with all manner of radicchio from Veneto. On top of that I have just managed to buy the first puntarelle of the season at the next door barge at Campo San Barnaba.
I have been tasting and cooking a lot of local specialities, either by reproducing the flavours I’ve come across in trattorias or restaurants and asking questions or going through many older cook books with no pictures but being a mine of ideas and inspiration. We particularly love scallops. Apart from having them very often on a slightly spicier note pan fried witch chorizo or smoked paprika, I’ve been making them also the Venetian way. With time resulting in my own close interpretation of the tradition. Here I mean scallops au gratin or baked in a leek and prosecco sauce for example. Baked fish in salt is always a treat for us and I prepare it very often. We’ve recently had trout with herbs in cartoccio (au papillote) and moscardini in ever so slightly spicy tomato sauce with olives (olive tagiasche to be precise).
I’ve made my first proper attempt to cook bouliabase, a very well known french fish soup. I asked my fish monger and he gave me three John Dory heads from which I prepared a very good stock, a crucial step towards preparing the dish. I finally made a use of the Pastis de Marselle, which I had bought a long time ago in France with exactly that purpose in mind. I was rather taken by the result and I will be making it again, most likely this week.
Fondi di carciofi, artichoke hearts play a very important role in the Venetian diet as well as when I want to quickly conjure up a lunch or dinner without too much planning. The fondi are readily available here in the markets and they are already prepared for you, but it doesn’t take a lot of effort to prepare the artichokes yourself. I cook them with enough stock, light chicken stock being my favourite, to dip a lovely crunchy bread into. Some gorgonzola dolce and a few slices of bresaola, a glass of Prosecco perhaps and to me, a very delectable meal is ready.
A radicchio, smoked pancetta and borlotti bean salad is a must try. It’s really worth it and so representative of the Veneto region. Use any radicchio you can find. I’ve noticed that many kinds of radicchio have become more accessible, popular and easier to find in grocery stores outside of Italy.
Occasionally, when I stay at home for a few days on my own, I cook myself chicken with chanterelle mushrooms. Normally I’d buy chicken legs which have so much more depth and cook them slowly, but during the days when it’s just me I like something quick. Instead, I cut a chicken breast into fairly thick slices and pan fry them with chanterelle mushrooms. It’s my latest favourite especially when finished with a few drops of Marsala. Oh, and some Pattate alla Veneziana to go with it. Love the combination.
Once you stay in Venice for a couple of days you will notice that polenta is very present in the local way of eating. For me it is a comfort food of Northern Italy. There are many ways of eating it: cold, cut and char grilled or as a creamy warm accompaniment to the protein.
Baking with polenta is no exception. Upon our arrival to Venice we discovered zaletti (polenta, raisin and grappa biscuits).They gain the yellow colour from the yellow polenta and in fact, in Venetian dialect, they translate to „little yellow” (biscuits).
Very often the raisins are pre-soaked in grappa but you can use marsala or rum instead if you don’t have grappa to hand. Giving zaletti an oval shape is traditional, but you could always be creative and make them round or of a shape of a walnut. Grating some lemon zest into the dough and adding some vanilla will only make them more delectable and I hope you will enjoy them too.
Rzeczą piękną jest snucie marzeń oraz budowanie planów. Czasami te marzenia się spełniają, a czasami nie, c’est la vie.
Nadal nie mogę uwierzyć, że tutaj jesteśmy. Kilka lat temu narodziła się nam początkowa, mało wyraźna idea zamieszkania właśnie w Wenecji. Po kolejnej wizycie w La Serenissima ta cały czas żywa idea rozpoczęła ewoluować i przerodziła się w coś, co rozpoczęło przybierać kształt planu przeprowadzki do Wenecji. Słyszałam tyle komentarzy czy uwag odnośnie nieprzyjemnej woni kanałów, zanikających mieszkańcach, masowej turystyce oraz wysokiej wilgotności powietrza lub trudnych zimowych miesiącach. Natomiast z bardziej pozytywnej strony pojawiły się ciepłe słowa zachęty i najlepsze życzenia na nadchodzący dla nas nowy rozdział.
Jesteśmy już w Wenecji, gotowi przyjąć i przeżyć ją taką, jaka ona jest. Nie budowałam żadnych oczekiwań przed naszym przyjazdem. Wydaje mi się, że utworzone w naszej głowie oczekiwania mogą ograniczać głębię doświadczeń i stać się wynikiem wielu frustracji oraz rozczarowań, szczególnie gdy poprzeczka została ustawiona zbyt wysoko. Wolę raczej mieć nadzieję aby móc zwać Wenecję moim domem i stać się jej częścią.
Do Wenecji dotarliśmy, lekko powiedziawszy, troszkę zmęczeni organizowaniem pakowania naszego dobytku oraz całej przeprowadzki, która nie potoczyła się dokładnie zgodnie z planem. Tego dnia padało w Wenecji przez cały dzień i był przypływ tzw. wysokiej wody (l’acqua alta). Zaryzykowaliśmy i zdecydowaliśmy się na dostarczenie kartonów nadal tego samego dnia. Moja ukochana marmurowa płyta na stół musiała zatrzymać łódkę transportującą ją na wielu mostach, nie dotarła ona do mnie tak jak ją pamiętałam. Być może są to uroki posiadanie zbyt wielu rzeczy.
Nasze kartony były przemoknięte, prawie rozpadające się i ułożone jeden na drugim w nowym mieszkaniu. Rozpoczęłam je rozpakowywać, tyle, na ile wystarczyło mi sił, i mówimy tutaj o wielu, może nawet zbyt wielu pakunkach.
Byliśmy głodni i potrzebowaliśmy czegoś na mały lunch. Do Wenecji przybyliśmy porannym pociągiem, i ku naszemu zdziwieniu podczas pierwszej podróży podczas koronawirusa niemalże wszystko na stacji było zamknięte, niemożliwe było też kupienie kawy ani herbaty w pociągu.
Wzięliśmy zatem parasol w rękę, wkroczyliśmy na Campo San Barnaba i natknęliśmy się na przemiłe rodzinnie prowadzone miejsce, gdzie delektowaliśmy się tramezzino, małymi kanapkami w kształcie trójkąta, pełne finezji i kreatywności. Właściciele tego miejsca byli szczęśliwi usłyszeć obcy język. Było to na początku czerwca, zaraz po otwarciu regionów Włoch oraz granic dla swobodnego przemieszczania się. Okoliczni restauratorzy byli lekko dociekliwi, wyłącznie aby dowiedzieć się kto przyjeżdża do Wenecji, skąd oraz jakim środkiem transportu. Przyjeżdżając do Wenecji z Rzymu pociągiem nie odhaczyliśmy żadnego punktu, ale byliśmy za to przemile przywitani.
Następnego dnia, porankiem, nie mogliśmy przegapić wycieczki na targ rybny przy moście Rialto. Jedna z głównych przyczyn naszej przeprowadzki do Wenecji. Marzyłam o robieniu zakupów na tym rynku przez wiele miesięcy. Wybór jest tak duży u wielu sprzedawców. Być może nieco uboższy podczas ciepłych wakacyjnych miesięcy, nie wspominając o oczywistych konsekwencjach koronawirusa. Za każdym razem byliśmy zaskoczeni ilością pięknie wyeksponowanych lokalnych produktów, przeważnie pochodzących z wyspy Sant’ Erasmo, sadu i ogrodu warzywnego Wenecji.Oprócz stoisk rybnych oraz owocowo-warzywnych, dookoła rynku jest wiele sklepików, w których można kupić prawie wszytko co można by chcieć lub jest potrzebne do gotowania.
Ja nadal się uczę po nich poruszać, co jest częścią całej zabawy.
Kolejna rzecz, którą absolutnie kocham w Wenecji są to jej liczne cukiernie pasticcerie. Poranny rytuał filiżanki kawy oraz jeszcze ciepłe wypieki prosto z piekarni jest czymś, o czym myślę i już nie mogę doczekać kolejnego dnia przed pójściem spać. Przyznaję, że uwielbiam te ciepłe wypieki spożywać w domu, na balkonie z widokiem na skąpany w porannym słońcu kanał, przy którym mieszkamy. Ta poranna przyjemność może dobiec końca jak tylko nadejdzie zima. Zawsze uwielbiałam włoskie rogaliki z kremem budyniowym cornetti alla crema, ale im więcej lokalnych cukierni odkrywam, tym więcej mam nowych ulubionych słodkości danego tygodnia. Tak, czuję się rozpieszczona pod względem wyboru.
Ale pond wszystko, to mgliste i romantyczne zjawiska atmosferyczne przyciągnęły nas do La Serenissima najbardziej.
Prawie od razu po naszym przyjeździe wsiedliśmy w vaporetto i udaliśmy się na maleńką wyspę Torcello, a tam do Locanda Cipriani. Jest to miejsce, w którym się zakochaliśmy podczas Noworocznej wizyty kilka lat temu. Podczas zimowego, chłodnego ale słonecznego dnia o rześkim powietrzu. Pyszne jedzenie, wspaniałe wino oraz rozpalony kominek nieopodal. Przy tej okazji jakkolwiek, wyspa była tętniąca życiem oraz miejscem spotkań mieszkańców laguny. Zjawisko, którego przez długi czas nie widziałam ze względu na lockdown i kolejne ograniczenia. Nasz stolik tym razem znajdował w przepięknie utrzymanym ogrodzie. Dotarliśmy do niego w samą porę, zanim rozeszło się lekkie zachmurzenie i zrobiło się bardzo ciepło. Przekąska, smażone kwiaty cukinii w lekkim i chrupkim cieście, wypełnione nadzieniem z krewetek, była najlepsza jaką kiedykolwiek posmakowałam.
Pomimo, iż znaliśmy już Wenecję do pewnego stopnia przed naszym oficjalnym przyjazdem już nie jako turyści, znajdowanie miejsc na tramezzino, aperittivo czy kolację, jest to dla nas ogromna przyjemność i element całego doświadczenia. Jedzenie jest tutaj tak odmienne od tego, do którego przywykliśmy w Rzymie. Za którym, muszę przyznać że, tęsknię i z chęcią powrócę do ulubionych potrawym w mojej niewielkiej weneckiej kuchni. To właśnie w Wiecznym Mieście spędziliśmy prawie pięć niezapomnianych lat, jednocześnie naszych pierwszych lat we Włoszech. Wspomnienia, które trzymam w sercu są wielkie i wypełnione nostalgią.
Moja wenecka kuchnia jest mniejsza od tej, którą miałam w Rzymie, ale jest ona bardzo słodka.
Pomimo wielkiej przyjemności stołowania się na mieście, udaję się na rynek regularnie. Specjały jak langusty czy przegrzebki początkowo dominowały w koszyku z zakupami. Surowe langusty skroplone dobrą oliwą oraz sokiem z cytryny nie mają sobie równych. Za przegrzebkami w szczególności się stęskniłam od momentu wyjazdu z Anglii. Nie są one po prostu tutaj popularne ani łatwo dostępne. Uwielbiam podawać je z podsmażonym hiszpańskim chorizo, hojnie skroplone sokiem z cytryny i udekorowane świeżą kolendrą.
Bardzo często raczymy się pieczoną rybą w soli. Jest to fantastyczny i bardzo prosty sposób zatrzymujący wilgoć mięsa poprzez pieczenie w skorupie z soli, w której otoczona jest ryba. Nawet jak pozostawimy rybę kilka minut dłużej w piekarniku, będzie ona nadal soczysta i przepyszna.
Niedawno pojawiły się na naszym stole filety z dorsza zapiekane pod pierzynką ze świeżych ziół oraz orzechów włoskich. Jest to kolejny, nieskomplikowany lokalny przepis, którym się chciałam z Wami podzielić. Tak przygotowanego dorsza lubię podawać z zieloną sałatką i cienkimi plastrami surowego chrupkiego kopru włoskiego.
Również na blogu pojawił się przepis na gamberi in saor, wenecki sposób na podanie krewetek w słodko-kwaśnym sosie z cebulą, rodzynkami oraz orzeszkami piniowymi. Tradycja woła o sardele, ale również bardzo często zastępuje się je krewetkami lub nawet langustami, w bardziej luksusowym wariancie.
Ponadto ugotowałam nam, po raz pierwszy, ragù z kaczki, podane z jajecznym makaronem pappardelle oraz pojawiły się pieczone udka kaczki z pieczonymi śliwkami w czerwonym winie.
Delikatne i miękkie gnocchi pokryte słodkim sosem z pieniącego się masła z cynamonem oraz cukrem, są dla mnie ostatecznym “comfort food” z regionu Veneto.
Nowy przepis na słodkości to semifreddo z miodem, orzechami włoskimi oraz winem marsala (moim ulubionym), udekorowane słodkimi figami, jeżeli są one w sezonie. Perfekcyjny letni (ale nie tylko) chłodny deser, niesamowicie szybki, nadający się na każdą okazję.Wystarczy wyjąć go kilka minut przed podaniem z zamrażalnika i udekorować owocami lub pokruszonymi migdałowymi ciasteczkami amaretti.
I tak właśnie znaleźliśmy się w Wenecji, nie wiedząc jeszcze nawet na jak długo.
Nadal jest tutaj spokojnie i przepięknie. Stopniowo i powolnie napływają turyści, przywracając to miasto do życia.
Nie byłam tutaj ostatnio bardzo obecna i tęskno mi za tym. Dużo się wydarzyło w ostatnich tygodniach oraz miesiącach, a niespodziewany brak dostępu do internetu powstrzymał mnie od wpisów na blogu przez jakiś czas (jakkolwiek, starałam się, w ramach możliwości, być aktywna na moim koncie na Instagramie).
Na sam początek, pomyślałam, aby podzielić się kilkoma słowami o rozpoczęciu lockdown we Włoszech. Obecnie granice są już otwarte, ale nadal jest daleko od tego, co było przed Covid-19.
Brak turystów oraz wszechobecnego chaosu może wydawać się wspaniałym widokiem i doświadczeniem, ale dla wielu osób nie jest on taki. Restauratorzy, hotelarze, sklepikarze, oni wszyscy cierpią z braku turystów.
Mieliśmy zarezerwowane bilety z Rzymu do Londynu. Wieczorem, w przeddzień wyjazdu, czekając na kolejny odcinek “Commissario Montalbano” w telewizji, pokazana została przemowa Premiera Giuseppe Conte. Od tego momentu całe Włochy stały się tzw. czerwoną strefą (początkowo tylko Lombardia była nią objęta). W następnej kolejności nasz lot został odwołany a samą wiadomość od lini lotniczych otrzymaliśmy kilka godzin przed przewidzianym odlotem.
Po chwili przetrawienia tej informacji rozpoczęliśmy odwoływać wszystkie spotkania i wizyty, które mieliśmy umówione w Londynie. Jako że nic już nie mogliśmy na to poradzić, poszłam pobiegać w Parku Villa Borghese, po raz ostatni zanim wszystkie parki zostały zamknięte. Nie trzeba chyba dodawać, że zaraz po tym, wszystkie centra sportowe, restauracje (które w danej chwili mogły być już tylko otwarte na porę obiadową) i praktycznie wszystkie inne biznesy również musiały zawiesić swoją działalność.
Po moim aktywnym poranku w parku postanowiliśmy dogodzić sobie spacerem na, przepyszny i niezapomniany lunch, ostatni przed rozpoczęciem prawdziwego lockdown.Udaliśmy się pieszo z naszego domu przy Piazza del Popolo w kierunku Testaccio, na najlepsze
“cacio e pepe “ i jagnięcinę w mieście w “Felice a Testaccio”. Nigdy nie zamawiam mniejszej porcji makaronu w tym miejscu, jest za dobry. Ponadto, godzinny spacer w jedną stronę pomaga w pozbyciu się wyrzutów sumienia po zjedzeniu hojnej porcji makaronu tonnarelli w kremowym sosie z sera Pecorino szczodrze doprawionym świeżo mielonym czarnym pieprzem.
Wzgórze Awntynu jakkolwiek, stało się naszą obsesją oraz drogą w kierunku Testaccio.
To bardzo eleganckie wzgórze Rzymu jest jednym z najsłodszych, przytulnych i cichych zakątków Rzymu. Nie ma tam cienia sklepu, są tylko przepiękne rezydenckie wille. Do tego Ogród Pomarańczy może się pochwalić wspaniałą panoramą na Rzym, szczególnie romantyczną podczas zachodu słońca. W ciągu dnia prawie zawsze natknęliśmy się tam na podjadającą trawę udomowioną i najbardziej fotografowaną świnię.
Awentyn to miejsce, gdzie czeka się spokojnie w kolejce aby spocząć swój policzek oraz oko na drzwiach Villa del Priorate di Malta ze słynną dziurką od klucza, przez którą w niespotykanej perspektywie wzdłuż alejki ogrodów Giardini dell’Ordine można podziwiać kopułę Bazyliki Św. Piotra. Tym razem nie było kolejek, tylko my. W drodze powrotnej z naszego obiadu już w tym miejscu stał zaparkowany samochód carabinieri, rozpoczynając tym samym wprowadzenie w życie pierwszego etapu lockdown. Kolejna perełka tego wzgórza to Ogród Różany, najprzyjemniejszy dla oka w kwietniu, gdy róże kwitną i pięknie pachną. Niestety, w tym roku we Włoszech o tej porze byliśmy już w pełnym etapie tzw. zostań w domu (lockdown).
Od pierwszych dni marca do 4 maja obowiązywała zasada 200 metrów, innymi słowy dozwolone było tylko wyjście do najbliższego sklepu spożywczego lub apteki. Dalsze przemieszczanie się obejmowało podróż do pracy, względy zdrowotne lub absolutną konieczność.
Obecność policji była wyraźnie odczuwalna. Trzeba było mieć przy sobie dokument tożsamości oraz wypełniony egzemplarz “autocertificazione” przy każdym wyjściu z domu, podając informacje skąd, z jakiej przyczyny i dokąd się udajemy. I uwierzcie mi na słowo, nie było to najmilsze doświadczenie być zatrzymanym i nie mieć tych dokumentów ze sobą.
Tłumy turystów odpuściły już dobry tydzień przed wprowadzeniem lockdown. Wykorzystaliśmy ten czas i odwiedziliśmy ponownie Wzgórze Palatyńskie oraz Muzea Watykańskie w dwa oddzielne dni.
Wyszliśmy z domu w miarę wcześnie i po prostu cieszyliśmy się ze spokojnego spaceru i oczywiście braku kolejek po bilety. Mówiąc prawdę, to były jedne z najprzyjemniejszych dni w Rzymie. Naprawdę niezapomniane chwile.
Podczas najbardziej ścisłego okresu pandemii robiliśmy zakupy spożywcze prawie codziennie. Potrzeba oddechu świeżego powietrza oraz kontakt międzyludzki (w tym przypadku głównie z samymi sprzedawcami) była silniejsza od wygodnej i darmowej usługi dostarczenia zakupów do domu. Bardzo zabawnym było zaobserwować na samym początku brak jakichkolwiek kolejek na przykład do „mojego” rzeźnika, po czym już po tygodniu 20-30 minutowa linia zakupowiczów zaczęła się pojawiać. Chęć osobiście robionych zakupów oraz wymówka wyjścia z domu była już silniejsza dla wielu.
Byłam wręcz zdumiona jak efektywnie funkcjonował cały łańcuch spożywczy podczas tak trudnego i nieprzewidywalnego momentu. Nie doświadczyliśmy masowo robionych zakupów ani robienia zapasów. Być może raz spostrzegłam brak mąki 00 na półkach. Mogłoby się wręcz wydawać, że każdy posiadający wolny czas (lub nie) zamienił się w domowego piekarza. Świerze drożdże były nie do zdobycia, co akurat nie odbiegało od normalności. Nie, nie piekłam własnego chleba. Codziennie wspierałam moją ulubioną piekarnię Forno Roscioli, poza tym, uwielbiam samą drogę po świeży chleb. Moje liczne domowe posiłki na przemian zastępowałam już gotowymi (przeważnie tylko do odgrzania), z ulubionego miejsca, które nigdy nie zawodzi.
Ten czas pozostania w domu dał mi możliwość, i tak też postanowiłam go wykorzystać, do przetestowania nowych przepisów lub powrócić do tych, które od zawsze chciałam wypróbować ja np.: vitello tonnato lub doprowadzić do perfekcji tarte tatin, na której punkcie dostaliśmy obsesji.
Gościły również gnocchi z regionu Veneto z masłem, cukrem i cynamonem, cienkie plastry wieprzowe zapiekane ze szpinakiem i orzechami, gnocchi z semoliny oraz ragu z włoską kiełbasą i przyprawami (Sardynia), sycylijskie pieczone zrazy cielęce przekładne liściem laurowym,
makaron tonnarelli cacio e pepe, tatar wołowy i wiele więcej.
Każdy kraj przechodzi przez ten okres pandemii w lekko odmiennej formie, w zależności od przyjętej polityki przez dany rząd.
Dla nikogo nie był i nie jest to łatwy czas. Niektórzy obchodzili swoje urodziny w samotności. Akurat moje urodziny były w marcu, ale nie wydawał mi się to odpowiedni moment do świętowania. Jakkolwiek upiekłam tort, stracciatella pavlova, co było bardziej okazją do zjedzenia czegoś słodkiego i wypróbowania nowego przepisu. Niektórzy z nas stracili swoich bliskich, bez możliwości okazania ostatniego wyrazu szacunku i pożegnania danej osoby. Święta Wielkanocne bez rodziny nie pachniały Świętami. Rzym miał najpiękniejszą pogodę na Wielkanoc od lat, niestety można było się nią raczyć z tarasu lub tylko przez okno, w większości przypadków.
Lista być może nie ma końca. Wszyscy niespokojnie z niecierpliwością wyczekiwaliśmy stopniowego „otwarcia” granic na poszczególne regiony Włoch i kraje, z wielką nadzieją na powrót do normalności, lub tak zwanej nowej normalności.
Nareszcie nadszedł czwarty maja. Mogliśmy swobodniej poruszać się po Rzymie (obowiązywała zasada 10 km) ale pozostał nadal obowiązek noszenia dokumentów i auto-certyfikacji.
Parki ku mojemu ogromnemu zadowoleniu zostały otwarte. Nigdy nie widziałam wcześniej bardziej tłocznego parku Villa Borghese o ósmej rano. Wszystko się uspokoiło w ciągu kolejnych dni a dzieci szczególnie nie mogły się nacieszyć wolnością.
Początkowo robienie zdjęć tak naprawdę nie było dozwolone, policja często prosiła, aby przestać. Najprawdopodobniej robienie zdjęć nie zaliczało się do podstawowych potrzeb jak robienie zakupów lub pójścia do apteki. Nawet dziennikarze mieli dokładnie sprawdzane swoje licencje. Nieco później te restrykcje się złagodziły ale nie w okolicy Fontanny di Trevi. Reprezentacja policji była bardziej liczna od gromadzących się tam osób. Ponieważ przestrzeń dookoła fontanny jest wąska, celem było zapobiec jakiejkolwiek formie zgromadzenia.
Noszenie masek, przynajmniej w Lacjum, było i nadal jest obowiązkowe w przestrzeniach zamkniętych jak na przykład: sklep, środki komunikacji publicznej, muzeum lub w sytuacjach w których nie można zachować odległości jednego metra od drugiej osoby.
Następnie nadeszły daty na otwarcie innych działalności jak salony fryzjerskie oraz restauracje. Od samego rana krążyłam dookoła najbliższego salonu fryzjerskiego aby umówić nas oboje na wizytę. Udało się. Naszego szczęścia nie było umiaru. Czuliśmy się jak nowo narodzeni, odświeżeni oraz reprezentacyjni. Zarezerwowaliśmy stolik w lokalnej osterii, bardzo dobrze uczęszczanej, również tego wieczoru. Po Rzymie spacerowała Virginia Raggi (prezydent miasta) obserwując atmosferę i życząc smacznego. Czytając gazety następnego dnia, okazało się, że tylko 10% restauracji postanowiło otworzyć swoje drzwi. Nowe zasady bezpieczeństwa i brak turystów zmusiły wielu restauratorów do poczekania. Nadal niektóre restauracje są zamknięte.
Rzym w maju stał się miastem rowerzystów. Zredukowany ruch samochodowy na ulicach umożliwił spokojne i bezpieczne przejażdżki dla całych rodzin. Rzymianie mieli Wieczne Miasto dla siebie, coś wspaniałego.
Na samym początku tego nowego etapu tylko jedno miejsce na Piazza Rotonda (gdzie znajduje się Panteon) serwowało kawę i rogaliki na śniadanie. Wydaje się to może bardzo przyziemne i proste, ale szliśmy tam na kawę prawie codziennie. Było to wręcz magiczne, tylko my, kilku pracowników rządowych i Panteon. Niebawem to się oczywiście zmieniło, a niedziela niewiele się różniła od czasów z przed Covid, swobodnie mówiąc.
Nie mam zwyczaju częstego zabierania ze sobą aparatu fotograficznego. To musi byś wręcz okazja, abym go wzięła. Należę do grupy tych osób, które chodzą dużo, zabierając ze sobą telefon, klucze i kilka monet. Ponadto, aparat staje się dla mnie uciążliwy podczas infernalnego rzymskiego lata. Ale ponad wszystko, uwielbiam doświadczać dane miejsce tu i teraz, zapamiętać je w moim sercu. Skupianie się na zrobieniu „perfekcyjnego zdjęcia” psuje dany moment, jak dla mnie, nieprofesjonalnego fotografa, delikatnie to ujmując.
Osobiście uważam za nieodpowiednie dla chwili gloryfikowanie zdjęć pustych miejsc i atrakcji turystycznych podczas tak trudnego czasu, w którym się znaleźliśmy. Tak, to prawda, jest to wspaniałe doświadczenie widzieć te zazwyczaj oblegane miejsca w mieście jak Rzym puste, ale jednocześnie wiążą się one z wielkim smutkiem, za którym stoi pandemia. W mojej skromnej opinii, ciche podziwianie danego miejsca byłoby bardziej odpowiednie dla danej chwili.
W następnej kolejności zostały otwarte muzea, ale nie wszystkie, sklepy i nareszcie poszczególne regiony Włoch, dla swobodnego przemieszczanie się. Idąc z rana obejrzeć wystawę dzieł Raffaello, Dégustateur zrobił mi kilka zdjęć na pustych schodach przy Piazza Di Spagna, w ramach zapamiętania tego szczęśliwego momentu. To było tuż przed dziewiątą rano. Za pewno wiesz, że La Scalinata jest chyba najbardziej odwiedzanym miejscem w Rzymie i pełna gwaru. Na pewno przed rozpowszechnieniem się koronawirusa. Czasami było tyle ludzi dookoła, że unikałam przechodzenia obok. Na szczęście mieszkając blisko, nie przeszkadzało mi to. Schody nadal się zapełniają, aktualnie głównie w weekendy, ale też znaną przez wszystkich regułą jest to, że z rana większość miejsc jest wolnych od tłumów.
Przez przypadek nie tak dawno temu znalazłam na półce w sklepie świeże drożdże. Zawahałam się, ale kupiłam je. Niestety nie udało mi się ich wykorzystać i ze smutkiem je wyrzuciłam. Najwidoczniej mamy już mniej domowych piekarzy. Jest to pozytywny znak, sygnalizujący nadejście etapu, gdzie większość z nas może już rozwijać swoje aktywności poza murami domu.
Pisałam ten post w myślach już od dłuższego czasu. Wewnątrz czuję, że jest on jeszcze niedokończony, ale pomimo to postanowiłam go tutaj opublikować. Będę wyczekiwała momentu, który pozwoli mi na dokończenie tego, co tutaj rozpoczęłam.
Początkowo zwlekałam nieco z poukładaniem kilku zdań w jedną całość ponieważ mieliśmy w planach podróż do Florencji i prawdopodobnie do Montepulciano pod koniec lutego. Wydaje mi się, że szukałam inspiracji oraz posmakowania nowych dań. Toskanię do chwili obecnej odwiedzaliśmy dość regularnie o różnych porach roku. Dla mniej jest ona najbardziej urocza jesienią oraz wczesną wiosną, kiedy wzgórza otula poranna i popołudniowa mgła, kiedy mogę delektować się dookoła ziemistymi zapachami oraz kiedy kawałek mięsa przygotowany na grillu ze świeżym rozmarynem i podany z kieliszkiem eleganckiego czerwonego wina nigdy nie smakował lepiej. Ale to powiedziawszy czując teraz na skórze bryzę morską przenoszę się w czasie do naszych letnich posiłków: makaron z małżami, krewetkami i langustami (najlepsza z owocami morza jaką chyba jadłam), tatar z czerwonych krewetek udekorowany niewielką porcją burraty, pieczona w całości ryba w soli lub sosie pomidorowym podana z plastrami surowego fenkułu, jedzona w uroczej restauracji delektując się orzeźwiającym dobrze schłodzonym winem musującym i oglądając zachód słońca.
Niestety, podczas obecnej sytuacji szybko rozprzestrzeniającego się koronawirusa musieliśmy jak wszyscy zmienić plany, a właściwie odwołać.
Nie możemy pojechać, ale mogę przynieść niektóre smaki na nasz stół.
Kuchnia toskańska o długiej kulinarnej tradycji i głęboko zakorzenionym lokalnym duchu jest reprezentowana przez to, co jest dostępne do zjedzenie i to dobrze ugotowane. Jest to kuchnia chleba i tego, co daje ziemia, faworyzując proces długiego i powolnego gotowania. Jest synonimem tych dań mięsnych, do których Toskańczycy maja szczególne zamiłowanie: podroby z kurczaka, lampredotto lub flaczki, wołowina rasy Chianina, wieprzowina Cinta Cenese i dziczyzna.
Przywarła do Toskańczyków nazwa mangiafagioli (ci co mają w nawyku jedzenie fasoli) ponieważ fasola, bób, ciecierzyca oraz soczewica goszczą niezmiernie często na kuchennym stole. Chleb jest wręcz święty w tym regionie Włoch i wykorzystany w nieskończonej ilości sposobów. Dania jak panzanella, papa di pomodoro or carabaccia (gęsta zupa pomidorowa i cebulowa) oraz ribollita są oparte właśnie na chlebie. Ribollita, przy okazji, w dniu jej przygotowania jest tylko zupą z chlebem. Ale ten proces ponownego odgrzania, ri-bollire, następnego dnia jest kluczowym składnikiem, bez którego o tej zupie by się nawet nie mówiło.
La Toscana, duży i zróżnicowany region, kiedyś kolebka Renesansu, dzisiaj jeden z regionów o największej koncentracji dzieł sztuki. Położenie geograficzne bez wątpienia ma wpływ na różnorodność produktów, a te z kolei na różnorodność kuchni z podziałem na dania rybne i mięsne. Produkt i smaki tego co daje ziemia są traktowane z szacunkiem bez zatracenia swojego charakteru. Na Toskanię można patrzeć jak na mozaikę lokalnych tradycji często przeplatających i wymieniających się napływami sąsiednich regionów. To kuchnia oparta na jedynie kilku fundamentalnych składnikach jak rustykalny toskański chleb na przykład, dziś znany na przestrzeni całych Włoch. Jego cechą i ogromną zaletą jest brak soli co pozwala na idealne połączenie z innymi, bardziej wyrazistymi w smaku dodatkami i oczywiście ze słonymi szynkami prosciutto crudo oraz salami. Opieczone na grillu kromki chleba casareccio, natarte surowym czosnkiem i skroplone lokalną oliwą są esencją kuchni toskańskiej w jej najprostszej formie.
La cucina toscana (kuchnia toskańska) może być zarazem prosta jak i wyrafinowana, rustykalna i arystokratyczna i ta filozofia odnosi się również do słodkości, szczególnie jak użyte jest Vin Santo lub mąka kasztanowa.
Te kilka powyżej napisanych słów napełnione są napływającą stopniowo nostalgią, którą czuję myśląc o tym zróżnicowanym regionie, gdzie tak wiele jeszcze jest do zobaczenia, odkrycia, posmakowania i nauczenia się. Tęsknię za tymi świeżymi zapachami ziemi, grzybów porcini, wolno gotowanej dziczyzny w sosie, mięsnym ragù z domowym makaronem pappardelle, caciucco (danie na bazie różnego rodzaju ryb oraz sosu pomidorowego) oraz wieloma innymi potrawami, które są jeszcze dla mnie nieznane.
Obecnie, w punkcie kulminacyjnym koronawirusa i ograniczonej swobodzie wychodzenia z domu i przemieszczania się życzę nam wszystkim abyśmy pozostali zdrowi a nakaz pozostania w domu wkrótce się skończy.
Mieszkamy w Historycznym Centrum Rzymu i mogę podzielić się swoimi doświadczeniami tylko z tej części miasta. Mamy kilka małych supermarketów spożywczych, które pracuję bardzo ciężko aby zapewnić nam dostęp do na prawdę szerokiej, praktycznie niezmienionej, gamy produktów przestrzegając przy tym szybko zmieniające się regulacje. Prawie wszystkie produkty są dostępne (oprócz świeżych drożdży, których zdobycie i tak graniczyło z cudem), nikt nie wpada w panikę, może za wyjątkiem kilku obcokrajowców na samym początku nierozumiejących języka, za co nie można ich winić. Wszyscy czekamy na zewnątrz w kolejce zachowując zasadę odstępu jednego metra. Niektórzy sprzedawcy owoców i warzyw zamknęli swoje stragany, niestety na Campo de’ Fiori panują pustki ale nadal jest wielu innych indywidualnych sklepów i sprzedawców, dla których mam ogromny podziw. Rzeźnicy oraz sprzedawcy ryb pokazują swoją pasję do swojej pracy i wręcz zaskakują szerokim wyborem. Stopniowo ulice napełniły się pustką i większość mieszkańców pozostaje w swoich domach, zasady są w znacznej większości przypadków przestrzegane a obecność policji jest coraz mniej wyraźna (co odbieram jako pozytywny znak, wychodzimy z domu tylko wtedy, kiedy jest na to wyraźna potrzeba). Przynajmniej w mojej okolicy.
Jak tylko to wszystko się już skończy i nasze życia rozpoczną po mału wracać do normalności, otworzę butelkę najlepszego wina Suprtoskan lub Vino Nobile di Montepulciano jakie mamy w domu (przez lata udało nam się uzbierać małą kolekcję), zrobię domowy makaron pappardelle, który doprawię sosem z szarpanej wołowiny, gotowanej w winie Chianti Classico i uczcimy tą wiadomość w najlepszym towarzystwie.
Ale w międzyczasie, podczas oczekiwanie na zmiany na lepsze, dzielę się kilkoma propozycjami, które szczególnie lubię, wykorzystując składniki, mam nadzieję łatwo dostępne:
~ sałatka z białej fasoli cannellini, tuńczykiem oraz czerwoną cebulą, którą skosztowałam po raz pierwszy kilka lat temu we Florencji i od razu się zakochałam;
~ sałatka ze świeżych surowych karczochów, pokrojonych w cienkie plastry, sera pecorino oraz słodkich gruszek;
~ zupa krem z ciecierzycy i świeżego rozmarynu;
~ Crostini z wątróbką drobiową oraz Vin Santo;
~ Stracotto al Chianti Classico / duszona wołowina w winie Chianti Classico;
~ Necci con ricotta / naleśniki z mąki kasztanowej ze słodką ricottą, gruszkami oraz słonym karmelem;
Smacznego!
„Tak, w końcu dotarłem do tej stolicy świata! Widzę teraz wszystkie marzenia o mojej młodości…Tylko w Rzymie można zrozumieć Rzym”. Johann Wolfgang von Goethe
Wierzę, że najlepszy czas aby przyjechać, zobaczyć, poczuć i zrozumieć Rzym to zima.
Na palcach można zliczyć dni pozbawione czystego bezchmurnego nieba, gdzie słońce pokazuje swoją nieśmiałą twarz jedynie o bardzo wczesnych godzinach a jak tylko rozpocznie ono zachodzić, pozostawia nas z nutą nostalgii i chęcią spędzenia wieczoru w ciepłym domu lub przytulnej osterii.
Wieczne Miasto tuż przed i po okresie świątecznym jest przeznaczone dla jego mieszkańców. Kocham ten czas. Nie tylko dlatego, że uwielbiam mroźne i suche zimowe dni, ale dlatego, że mogę obserwować Rzym w innym, bardziej przejrzystym świetle. Oddycham w nim bardziej swobodnie.
Na straganach jak zawsze panuje gwar ale zauważam, iż sprzedawcy wydają się być bardziej zrelaksowani i dostępni. Ja sama zresztą z większą łatwością się po nich poruszam. Najprawdopodobniej dlatego, że rynki i ich stragany w tym okresie nie są atrakcją turystyczna a autentycznym punktem spotkań gdzie można porozmawiać, pośmiać się, poplotkować i oczywiście zrobić zakupy. To powiedziawszy, ogromne zainteresowanie regionalną kuchnią włoską jest bardzo cieszące. Wspaniale jest zaobserwować rosnącą liczbę turystów chcących posmakować i zjeść z dużym smakiem tonnarelli cacio e pepe (moje ulubione rzymskie danie z makaronem), karczochy, które są ważną częścią kuchni rzymskiej, przygotowane na dwa sposoby: alla romana, ugotowane z dodatkiem czosnku, pietruszki i mentuccii oraz alla giudia, czyli głęboko smażone karczochy typu romanesco (do spróbowania nie tylko w dzielnicy żydowskiej). Ponadto mamy przykłady wykorzystania piątej ćwiartki jak: coda alla vaccinara (ogon wołowy) lub trippa alla romana (flaczki). Nareszcie zwraca się uwagę na to, że to guanciale a nie pancetta jest dodawane do słynnej carbonary następnie wykończonej serem Pecorino Romano.
Jedzenie, pasja oraz prostota z jaką Włosi jedzą i gotują jest w ich życiu rzeczą centralną.
Wspólny mianownikiem pomiędzy tak zróżnicowanymi regionami Półwyspu Apenińskiego. W Rzymie tradycje, produkty, smaki oraz sposób gotowania klasy pracującej jest bardzo dobrze podtrzymywane i rozpowszechniane.
Cicoria jest chyba najbardziej uwielbianym warzywem w kuchni Rzymian i całego Lacjum. Jego delikatna gorzkość wspaniale kontrastuje z tradycyjnymi, dość tłustymi daniami mięsnymi. Sprawdza się także wspaniale w kanapkach z mortadellą lub porchettą. Ale ponad wszystkie inne metody przygotowania cicorii najczęściej spotykanym sposobem jest ugotowanie jej w osolonej wodzie a poźniej ponowne podgrzanie na patelni z oliwą, czosnkiem i niekiedy papryczką chili. Innym słowy cicoria ripassata. Osobiście dodaję jedynie czosnku, który uprzednio zrumieniony nadaje wspaniałego aromatu liściom cicorii a całość tuż przed podaniem skraplam dobrą oliwą, której aromat i charakter wydobywa się pod wpływem kontaktu z ciepłymi jeszcze liśćmi oraz sokiem z cytryny. Mówi się tutaj, że wszystkie zielone gorzkie warzywa są dobre dla zdrowia. Zatem im więcej tym lepiej!
Delikatne polpettone z nutką cytryny, na bazie mielonego mięsa wołowego oraz mortadelli, ugotowany w sosie pomidorowym oraz suszonymi borowikami, podany z dodatkiem cicorii oraz gotowanej papryki z oliwkami i kaparami jest wspaniałą propozycją na obiad lub wczesną kolację.
Agretti, warzywo kształtem przypominające spaghetti o intensywnym zielonym kolorze wygląda przecudownie jak tylko rozpocznie pojawiać się na straganach warzywnych. Warzywo o wyjątkowym ziemistym smaku, hybryd pomiędzy szpinakiem a trawą z niewielką dawką cierpkości. W domu do ugotowania agretti należy odciąć niezielone twarde końce (i wyrzucić je). Następnie potrzebują one dokładnego opłukania pod bieżącą wodą, kilka minut gotowania w osolonej wodzie oraz podania ich od razu skraplając dobrą oliwą i sokiem z cytryny oraz posypując płatkami soli morskiej. Agretti przygotowane w ten właśnie nieskomplikowany sposób nie proszą i nic więcej.
Zima zwiastuje przybycie na stragany warzywne jednego z najlepszych produktów eksportowych regionu Veneto i to w obfitych ilościach. Liście radicchietto są niezastąpione. Kupuję je namiętnie praktycznie codziennie. Skraplam je dressingiem na bazie oliwy, do której uprzednio na kilka minut dodaję ząbek czosnku. Praktycznie te listki radicchietto są najlepsze w najbardziej prostej formie. Ale niedawno, tuż przed Świętami urozmaiciłam sałatkę z radicchietto soczystymi nasionami granatu, orzechami laskowymi oraz suszonymi morelami podając ją z terriną z dyni i ricotty. Pacha.
radicchio. Są na prawdę warte polecenia. Radicchio z Chioggii, Treviso lub Werony różnią się nie tylko kształtem ale i stopniem gorzkości. Radicchio z Castelfranco jest szczególnie pękny, wyróżniający się zielono żółtym kolorem, przeplatany fioletowymi plamkami, mniej lub bardziej intensywnymi.
Radicchio wszelkiego rodzaju jest niezmiernie łatwe do wykorzystania w kuchni ale przede wszystkim stanową bazę do najbardziej prostych i przyjemnych świeżych sałatek, o których mogę pomyśleć. Dziękuję Veneto!
Tarocco, czerwona pomarańcza nareszcie tutaj dotarła. Czekałam na nią niecierpliwie tak długo. Prawie codzienne rozpoczynam dzień od wyciśnięcia soku z tych wyjątkowych sycylijskich pomarańczy. Ale zauważ, to nie są jakieś zwyczajne pomarańcze. We Włoszech stały się one symbolem zdrowego odżywiania. Zjeść tarocco jest pewno rodzaju przeżyciem samym w sobie. Rozpływający się w ustach ciemno pomarańczowy miąższ (odmiany sanguinello i moro są o bardzo ciemnej czerwonej barwie, wręcz krwistej), zawartość cukru jest zbilansowana poprzez wysoką kwaśność pomarańczy a jej smaki rozwijają się w buzi powoli. Uzależniłam się od razu.
Szczyt zbiorów cytrusów na Sycylii przypada na styczeń, luty oraz marzec. Jest to dla mnie kolejny powód, przez który z chęcią wyczekuję zimy. Czerwone pomarańcze są bez trudu dostępne na obszarze Włoch ale ich skórka jest bardzo cienka i miękka, co sprawia że są trudne dla międzynarodowego transportu oraz przechowywania.
Po niedawnej wizycie w Wenecji odtworzyłam w domu sałatkę z ośmiornicy, którą jedliśmy ostatniego dnia w niewielkiej trattorii niedaleko naszego hotelu. W menu było wiele wpływów sycylijskich, co było dla nas miłym zaskoczeniem. Podstawą tej uniwersalnej sałatki jest ugotowana ośmiornica, pokrojona w plastry lub na większe kawałki oraz cienko pokrojony seler naciowy. Według uznania możesz dodać pokrojone ugotowane ziemniaki, oliwki, kapary lub marchewkę ale różnicę robi sposób jej doprawienia. Ja wymieszałam oliwę ze świeżo wyciśniętym sokiem z czerwonych pomarańczy i polałam nią przygotowaną sałatkę kilka minut przed podaniem. Efekt końcowy był pyszny i odświeżający.
Ostatni weekend spędziłam chętnie krzątając się w kuchni powracając do starszych i sprawdzonych przepisów, ale zachowałam miejsce w naszych żołądkach na nowe jak na przykład na cytrynową panna cottę polaną syropem właśnie z ulubionych pomarańczy tarocco oraz Campari bitter.
Magiczna mieszanka kultur (rzymsko żydowskiej), quinto quarto dzielnicy Testaccio, produkt ziemi Lacjum i jedzenie pasterzy wraz z wieloma innymi wpływami kulinarnymi napływającymi do Rzymu tworzą cudowne uniwersum, które bardzo dobrze się tutaj sprawdza.
„Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu” wydaje się teraz takie prawdziwe.
Zimą w okresie przedświątecznym w Polsce panuje magiczna, niemalże bajkowa atmosfera.
Uwielbiam towarzyszący temu zgiełk i gwar. Ta cała otoczka posiada pewien urok: szereg przygotowań, ułożenie świątecznego menu, owijanie prezentów w papier ze specjalnym nadrukiem a do tego błyszcząca kokarda.
W tym roku Święta spędzamy w gronie rodziny. Niebawem pozostawiamy za nami Rzym i wyruszymy do rodzinnego domu w Polsce z dużym panettone kupionym w ulubionym sklepie. Miejmy nadzieję, że zmieści się do schowka w samolocie.
Nic nie może konkurować ze sceną krajobrazu wiejskiego okrytego płachtą świeżego śniegu oraz oddzielnymi domostwami udekorowanymi świątecznymi światełkami. Również miasta są godne podziwu gdzie witryny sklepów jak i większość głównych budynków są misternie upiększone ozdobami na tą okazję.
W przeszłości często wyczekiwałam tej pory dnia, kiedy rozpoczyna się ściemniać i zapanowuje romantyczny nastrój palących się świec oraz migających światełek. Na szczęście zmrok zapada szybko o tej porze roku i niewiele się do teraz dla mnie zmieniło.
Już nie mogę się doczekać momentu, kiedy zasiądę przy świątecznym stole i skosztuję polskich tradycyjnych potraw o oczywiście naszych rodzinnych świątecznych specjałów.
W Polsce Wigilia Bożego Narodzenia jest wyjątkowym, sentymentalnym oraz jedynym w swoim rodzaju spotkaniem i posiłkiem rodzinnym.
Wiem, że moja mama już przygotowała pierogi świąteczne, wypełnione grzybami oraz kapustą kiszoną. Zresztą, zawsze przyrządza je wcześniej i mrozi, aż do nadejścia kolacji wigilijnej. Jest to praktyka, którą na pewno podziela wiele rodzin w ramach uproszczenia sobie obfitej listy przygotowań rownież na kolejny dzień Pierwszego Święta, gdzie już dodatkowo spożywa się mięso.
Zawsze uwielbiałam ciasta drożdżowe. Makowiec jest jednym z nich ale jem go tylko w domu. Główna przyczyna to ta, że nie zasmakowałam lepszego nigdzie indziej. Ten ów makowiec jest delikatny, lekko mokry, smaki są znakomicie zbalansowane a mak jest perfekcyjnie ugotowany i przemielony ze specjalną uwagą. Wymaga to czasu i cierpliwości, która definiuje efekt końcowy. Sama jeszcze nigdy nie piekłam makowca, być może nadszedł odpowiedni czas aby rozpocząć?
Tradycyjnie mój tato i ja byliśmy odpowiedzialni za zdobycie drzewka i ubranie choinki kilka dni przed Wigilią. Tradycje powinny być podtrzymywane i dokładnie to samo będziemy robić wspólnie w tym roku. Czynność, która sprawia mi olbrzymią przyjemność. Dègustateur dostanie rolę pilnowania naszych dwóch małych psów i kotów, dla których świecące bombki są niezmiernie kuszące. Każdego roku, jakkolwiek, poniesione są niewielkie straty.
Ale zanim na to wszystko nadejdzie pora, przedświąteczna kolacja odbędzie się u nas w Rzymie. Posiłek, który pozwoli na wspólne spędzenie czasu i wymianę życzeń przed rozpoczęciem przerwy świątecznej, aż do Nowego Roku.
Rozmowa, gwar, śmiech, smaczne, nieskomplikowane jedzenie i dobre wino jest gwarantowanym przepisem na wyśmienitą biesiadę.
Przyrządzę kilka sałatek na bazie lekko gorzkich sezonowych liści: radicchio, cykoria i puntarelle (puntarelle alla romana: z dressingiem z sardeli, czosnku oraz octu winnego).
Kilka słodkich, delikatnych surowych langust skroplonych sokiem z cytryny oraz oliwą jest zawsze dla nas cudownym akcentem. Będzie makaron jajeczny z borowikami lub świeżo startymi truflami o wyjątkowo bogatym aromacie, będącymi obecnie w sezonie.
Lubię niekiedy rozpieszczać naszych gości a Święta są do tego perfekcyjną wymówką.
Przygotuję również cotechino, wolno gotowany rodzaj kiełbasy wieprzowej, tradycyjnie podanej z ugotowaną soczewicą w okresie Świąt i Nowego Roku. Szczególnie przypadła nam do gustu mała wariacja zaczerpnięta z książki kucharskiej „Polpo” gdzie ostry w smaku dodatek jednocześnie podawany dla przegryzienia tłuszczu autor zamienia na mostardę. Po raz ostatni ugotowałam cotechino na Pierwszy Dzień Świąt jeszcze przed wyjazdem z Londynu do Rzymu. Minęło już sporo czasu od tego momentu i chyba nadeszła odpowiednia pora, aby ponownie skosztować tego specjału.
Moje „Świąteczne wypieki” są tymi, o które w szczególności nasi przyjaciele proszą mnie o przygotowanie. Prawdę mówiąc, żadne z ciast nie jest skomplikowane i nie wymaga za dużo czasu.
Na pewno pojawi się nasza od zawsze ulubiona tarta z kremem kasztanowym i mielonymi orzechami laskowymi. Orzechy laskowe z regionu Langhe w Piemoncie są uznawane za najlepsze we Włoszech oraz cenione poza granicami kraju. Ja już gotową mąkę z orzechów laskowych przywożę co roku z Alby.
Crema di marroni, słodkie puree kasztanowe jest jednym z tych składników, w którym się szczególnie lubuję i rzeczywiście, jest on bardzo wyraźny w moich świątecznych wypiekach.
W Rzymie, już od godziny jedenastej roznosi się urokliwy zapach prażonych kasztanów przez ulicznych sprzedawców, co tylko wzbogaca całą atmosferę. Zimą kupujemy porcję tych właśnie kasztanów i podjadamy je jeszcze ciepłe w drodze do domu (może wydawać się to dziwne, ale sprzedawane są one również latem). Nie ma doskonalszej metody przygotowania kasztanów jak przy użyciu drewna i ognia, oprócz ugotowanie ich w czerwonym winie.
Ale już gotowe dobrej jakości puree czyni cuda w kuchni w szczególności, gdy lista rzeczy jeszcze do zrobienia jest wystarczająco długa.
Święta bez czekolady to nie Święta. Odpowiedzią na to jest połączenie roztopionej ciemnej czekolady, orzechów laskowych i kremu kasztanowego. Delikatne i mokre ciasto skupiające swoją uwagę tylko na tych trzech składnikach (jest to ciasto bez dodatku mąki). Plan wypieków obejmuje także Tronchetto di Natale. Jest to zawinięte ciasto biszkoptowe z kremem według własnego wyboru, przykryte masą czekoladową, rozsmarowaną tak, aby przypominało ono kłodę drewna. Na samym końcu wystarczy poddać się wodzom fantazji i udekorować na przykład cukrem pudrem oraz gałązkami rozmarynu bądź tymianku.
Tiramisu jest zawsze dobrą sugestią, wnosi na stół inną, kremową konsystencję. Śnieżny, mroźny akcent może dodać kreatywnie ozdobiona pavlova.
Na ową kolację stół przystroję ozdobami świątecznymi, orzechami włoskimi, kasztanami oraz mandarynkami lub klementynkami, które mają dla mnie symboliczne znaczenie.
Panettone, tradycyjny włoski świąteczny przysmak, pozostawimy na leniwe śniadanie następnego dnia. Ubóstwiam panettone i jest to fantastyczny prezent do obdarowania bliskich, szczególnie gdy jest zapakowany w dekoracyjny papier i owinięty szeroką wstążką. Jest to produkt regionu Lombardii ale obecnie można go kupić dosłownie wszędzie. Stał on szalenie popularny i sprzedawany przez cały rok. Ja wolę mój panettone skromnie zapakowany, przygotowany tylko na okres Świąt (co oznacza bez polepszaczy smaku czy przedłużenia świeżości) przez małe piekarnie rzemieślnicze. Za panettone dobrej jakości trzeba zapłacić trochę więcej. Najzwyczajniej mówiąc, ponieważ składniki użyte nie są tanie: kandyzowane owoce, masło i tak dalej. Ale dlaczego sięgać po panettone o niższej jakości tym bardziej, że można się nim delektować przez tak krótki okres w roku?
Obecnie bardzo rzadko można mieć Rzym tylko dla siebie. Stopniowo low season czyli okres mniejszej aktywności turystycznej zanika. Miesiąc styczeń jest najlepszym tego przykładem i dowodem. Jednak kilka tygodni przed Świętami Bożego Narodzenia jest okresem, kiedy kocham Rzym najbardziej. Opustoszałe muzea głownie o porze popołudniowej, brak kolejek, mroźne powietrze i przytulne ozdobione światełkami uliczki, po których mogłabym przechadzać się prawie bez końca.
Buon Appetito e Buon Natale.
October is a funny month in Rome. It plays its jokes since the early hours of the day and doesn’t seem to stop.
Mornings in particular take me by surprise. All of the sudden after having left the apartment and closed the front door I stop and start to fight with my thoughts. The thoughts being signals and a reaction of my body to my fairly inadequate attire for the big and sudden dip in temperature.
I don’t always make a u-turn to go back for a light jacket (that after a long Summer I have probably forgotten where to even find) or a sweater to cover myself. It just feels odd with the clear blue skies.
It is also a strange feeling to start wearing closed shoes, not to mention socks. Weeks and weeks of being spoiled by wearing just sandals have come to an end and the first days of facing wearing proper shoes seem like a struggle. But then, like with everything, one gets used to it and of course to the changing weather seasons.
I must admit that I was looking forward to Autumn this year, for the temperatures to become gentler and pleasant again (the summer this year was incredibly hot in Rome).
Deep inside I was already longing for proper comfort food, for a creamy and rich soup with pasta or spelt, pasta tossed with a rich pecorino sauce, meat stews or what have you. I was particularly missing cosy afternoons spent sipping tea and indulging in autumnal tarts. I think tarts and simple cakes with an emphasis on just a few ingredients are our favourite kind of pudding. I just couldn’t wait to start using sweetened chestnut cream (you can buy it all ready prepared for you in a jar or you may want to spend some rewarding time and make it from scratch), walnuts, chestnut flower, hazelnuts that I tend to bring from the Langhe region of Piedmont, pears and the last of the plums. Sadly figs disappeared with the first heavy rain (and much needed) after August. As a result I didn’t manage to bake a lot with figs this season. Instead we had them fresh either with cheese or in a fruit salad which was the most sensible thing to do given the summer temperatures. There will always be next year and something to look forward to.
Speaking about something to look forward to. There are two restaurants in the Testaccio area of Rome that I was impatiently waiting to visit.
One of the first October Sunday lunches I booked us a table at Trattoria Perilli. It is a very well frequented place but mainly by the locals. It was for the first time in Rome where we found ourselves the only foreigners in the restaurant at a given time. I am not trying to say that you will always find that kind of crowd over there, but certainly on most occasions. Maybe it has something to do with the reservation system, my calls never being answered despite numerous attempts. I would advise to book especially for certain days of the week, if you can. The place is known for it’s very traditional Roman food and I was recommended it for it’s l’amatriciana, the Dègustateur’s favourite. During one of those days when he was away I thought I would arrange a lovely surprise for him. I decided to walk and book a table in person. I didn’t feel angry or disappointed not being able to make the reservation over the phone. I love walking and I don’t take public transport in Rome. It doesn’t work as badly as is rumoured, at least if we are having the tube in mind.
I had a wonderful early afternoon quiet and peaceful stroll along the river. The water hadn’t looked better in a long while. Dramatic contrast of the blue skye, the lime tree leaves slowly turning yellow and the sun hiding every few minutes made my walking experience as if I was falling in love in Rome (again).
The following Sunday it was the tonnarelli a cacio e pepe turn, my favourite. Since the lunch was already fully booked (as I was politely informed over the phone) we took our chances and turned up for the opening of its evening shift. We were very lucky and so happy. It takes almost one hour by foot to get there therefore you can imagine why we were so excited.This restaurant is particularly famous (very much so among tourist as well) for its cacio e pepe pasta (cheese and pepper pasta). It sounds very simple, perhaps even too simple but it is like no other. The secret is in the sauce, its consistency and the choice of pecorino cheese.
I absolutely love the theatre of having the tonnarelli stirred with grated cheese right in front of me. I am always amazed how hot the pasta remains after all that stirring and building up of the sauce. Well, that is the secret of Felice a Testaccio and I believe it is best if it stays that way. Whilst writing this post I am already thinking when to go back there next. The correct answer is as soon as possible. I feel so greedy.
There is also this lovely unassuming artisan ice cream place in Testaccio that we stop at after our scrumptious meals. We enjoy our ice cream while slowly making our way back home. The Dègustateur likes it so much that under the pretext of going back to those restaurants he is actually craving for that ice cream. I don’t blame him, it is exquisite. There are just a few flavours to choose from, the display is minimal and the containers are all covered up to maintain the right temperature. Exactly how it should be. I am saddened at times seeing tourist queuing and getting big gelato portions at places where the vast choice of extravagantly and unnaturally coloured ice-cream is on the display all day long. That feeling is particularly strong when a proper gelateria is almost next to it. The following is so true and still valid (maybe even more these days) “don’t judge a book by its cover”.
My Italian tutor Diana has recently recommended a Tuscan restaurant to me just off Di Trevi Fountain. She was quite wary when referring to it. The reason being is the very common misconception and belief that all the restaurants, trattorias, coffee bars and so on right next to major tourist spots must be bad. Bad because they just don’t have to try hard, they will always have enough crowds passing by, tend to use inferior ingredients not to mention about precision and execution of a dish. In most of the cases it is true. But there are historic places however, that are still maintaining their standards, are known for good and honest food that the Romans are dining at. With time you learn and just know where to go and it has been such fun exploring Rome for us.
We loved our Tuscan meal. Every course we had was exceptional. It was the first time that I had tried a beef filet with an apple and cinnamon puree with more baked apples to accompany it. What an autumnal meal we had. The Dègustateur’s pumpkin cream soup with burnt garlic, cavolo nero cabbage and crispy bacon was a pure work of art. I make a similar pumpkin soup at home. It is with chestnuts and crispy bacon on top as well. When I buy a pumpkin I have to think of making a few meals out of it. This vegetable of varied different shapes is so generous and giving.
One of my favourite fillings for pasta parcels is pumpkin, amaretti and mostarta. It is something of a real treat, not Roman at all. I either prepare them myself or I can find them not too far from home, just off Piazza Barberini.
Once I’ve mastered the art of making risotto I am no longer shy and reach out for new flavour combinations. Pumpkin and cinnamon is a match made in heaven and it was in Venice some time ago where I had this heavenly comforting pumpkin risotto finished with a few pinches of cinnamon for the first time. I’d say a must try for those who don’t know it yet.
Now since the Autumn has arrived the Dègustateur being English feels like having a roast chicken for a Sunday lunch and I happily make it for him. Personally I find cooking with just chicken legs more rewarding and subsequently resulting in richer and more complex flavours. On that note a couple of weeks ago I made a chicken fricassee with mustard, vinegar and thyme. Served it with a cauliflower purèe, cooked cannellini beans with bacon and roast potatoes for an extra crunch. Proper comfort food that we all love.October in Rome has still been spoiling us with temperatures in the mid 20’s C. It feels ‘too early’ for my scrumptious beef bourguignon but I can already feel that the ‘right’ days are arriving.
Usually at this time of year we head to Piedmont to enjoy copious amounts of porcini mushrooms and more modest amounts of truffles. Due to bad weather conditions with great sadness we decided to cancel our trip. I have been feeling very nostalgic and longing for the produce of Piedmont and its overwhelming flavours. As a consequence we devoured home made sweet specialities of that region like bonèt, panna cotta, hazelnut and chestnut tart or baci di dama, which are two hazelnut biscuits joined together with a layer of chocolate. One of best possible combinations on earth. Baking and cooking with hazelnuts (from the Langhe) always seems rather extravagant but once you start treating yourself to theses particular gems you will never want to stop.
Italian desserts are not particularly showy like their French counterparts. They focus on one or two ingredients playing the main part. One of these examples is a walnut and caramel (you can make a salted caramel too which is divine) tart. So simple yet so rewarding. Serve it with a dollop of vanilla ice cream and you will be in heaven.
Autumn brings more delicious news. The artichoke. At the moment their season has not fully started yet and there are still a few more weeks to go in Lazio. However, I have already had a taste of them in the Roman restaurants in Testaccio. I couldn’t wait any longer. They are somewhat of a real delicacy here and they were divine (restaurants always have a good supplier), exactly as I remembered them from the last time, way before summer. Carciofi alla Romana are not to be missed. Another way of preparing them in Rome is alla Gudia, of course best eaten in the Jewish Quarter itself. They are first cooked in olive oil and then fried in a separate pan. The leaves are meant to be crunchy and snapped one by one with your fingers while the artichoke heart stays soft and tender to be enjoyed at the very end.
There are so many dishes involving carciofi (artichokes) that I want to cook as soon as possible and share them with you here on Hai Mangiato: artichokes with prawns and pasta, or buttery artichoke risotto, veal meat balls with artichokes to begin with. The sea of ideas, like a well without a bottom that still has to wait to give its goodness.
Jakie to błogie uczucie powrotu do domu, do swojego łóżka, do swojej kuchni, do swojej przestrzeni. Dobrze jest być z powrotem.
Przez ostatnie lata polubiłam krótsze wyjazdy. Kilka dni poza domem dla zmiany otoczenia, poznania nowych smaków oraz wina lub po prostu powrót do znanych już nam miejsc, które są bliskie naszemu sercu i przynoszą nam ogromny uśmiech na twarzy.
Podczas dłuższego czasu nieobecności w domu nawet najurokliwsze miejsce nie może mnie powstrzymać od powolnego kształtowania się uczucia tęsknoty i nostalgii. Tak przynajmniej było do niedawna, do tegorocznych letnich wakacji. W jakikolwiek sposób w pewnym momencie dochodzi do punktu zwrotnego, najczęściej w najmniej oczekiwanym momencie. Mogę to wytłumaczyć następująco: w tym roku naprawdę wspaniale spędziliśmy nasze wakacje. Był to czas, który chciałabym zatrzymać na dłużej, słodkie poczucie szczęścia, które chciałabym, aby wiecznie trwało.
Lato rozpoczęliśmy od magicznego tygodnia na Sycylii. Po chwili refleksji myślę, że to był nasz najbardziej udany wyjazd na Sycylię jak do tej pory. Wielokrotnie podróżując po Włoszech, zdobyliśmy cenne doświadczenie, dzięki któremu wiele rzeczy stało się dla nas prostszye. Jest to doświadczenie i pewność, które można zdobyć tylko z czasem i praktyką. Oboje cieszymy się faktem i czujemy się uprzywilejowani, iż możemy tego doświadczyć oraz mieszkać we Włoszech.
Tegoroczne lato w Rzymie było niewiarygodnie gorące i to dopiero teraz, podczas pierwszych dni września możemy odczuć zmienę pogody i cieszyć się z niższych temperatur, przelotnych burz z deszczem, grzmotami oraz jasnymi błyskawicami. Jednocześnie towarzyszy temu wysoki poziom wilgotności powietrza, jest wręcz parno.
Rzymianie używają słowa l’afa aby połączyć takie zjawiska atmosferyczne jak nadmiernie wysokie temperatury, parne powietrze oraz brak wiatru w jedno. Jedno słowo perfekcyjnie podsumowujące, którego sporadycznie używam (w tym roku o wiele częściej niż bym chciała) podczas miesięcy lipca oraz sierpnia.
Apulia, ogromny region na dole tak zwanego włoskiego obcasu, był naszym domem przez pewien czas w sierpniu. Dolina Valle d’Itria jest z jedną z najbardziej niezwykłych i charakterystycznych przykładów regionalnego folkloru. To właśnie w tej dolinie się zatrzymaliśmy mieszkając w małym i słodkim domku trullo. Poza trullo do dyspozycji mieliśmy basen o bardzo dobrych rozmiarach, który był nieoceniony w najbardziej upalne dni, ogród z gęsto rosnącymi ziołami oraz ogrodowy grill z cegły, co Dègustateur naprawdę uwielbia. I to właśnie On zajął przygotowaniami, pieczeniem przygotowanego przeze mnie jedzenia na grilla i co uwielbiam, później jego czyszczeniem.
To nie była nasza pierwsza wizyta w Apulii. Po raz pierwszy odwiedziliśmy ten region na samym początku naszej przeprowadzki do Rzymu, późnym styczniem prawie cztery lata temu. Nie mieliśmy nawet jeszcze z nami naszych rzeczy, jedynie dwie walizki ubrań. Patrząc na tą wyprawę z perspektywy czasu jestem pewna, że czujemy się bardziej pewnie oraz komfortowo gdziekolwiek nie jesteśmy we Włoszech. Nauczenie się języka bez wątpienia pomogło. Na szczęście porozumiewałam się bez większego problemu już na samym początku, ale pewien stopień płynności, zrozumienia oraz żartobliwości zdobywa się tylko z czasem. Zostaliśmy wówczas w Lecce, przepięknym, barokowym mieście, którego ulice mieniły się skąpane w popołudniowym złotym świetle. Atmosfera była przemiła i spokojna. Okres pozasezonowy, który staramy się wykorzystać jeśli tylko możemy. Nadal pamiętam smak dekadenckiego i typowego dla miejsca pasticciotto leccese, owalnego ciasteczka wypełnionego pysznym kremem budyniowym. Do ciasta dodaje się tradycyjnie strutto (smalec). Wykonałam kilka prób upieczenia pasticciotto w domu ale rzeczywistość jest taka, iż mam jeszcze kilka punktów do ulepszenia. Ale nie martwi mnie to ponieważ wierzę, że istnieją specjały, które jednak smakują lepiej w miejscu swojego pochodzenia.
Co mi pozostało to chyba powrót do Lecce. Pasticciotti oczywiście są do kupienia w Rzymie, jednak nie smakują one tak samo, i pewnie nigdy nie będą.
Absolutnie uwielbialiśmy robienie zakupów spożywczych w Alberobello, oddalone o kilka minut jazdy samochodem. Natknęliśmy się tam na dwa przeciwległe delikatesy gdzie półki się wręcz uginały od różnorodnych lokalnych produktów. Ogromny wybór lokalnych szynek, z czego słynne capocollo, serów, grillowanych warzyw skąpanych w oliwie oraz marynowane owoce morza wołające: kup mnie, kup mnie! Zatem kupiliśmy, i to dużo. Dogodziliśmy sobie również lokalnym winem. Winem otrzymanym z winogron Primitivo o bardzo ciemnych skórkach. Uwielbiam także butelki do wina Primitivo, są one ciemne, dość duże i ciężkie.
Najczęściej jednak odwiedzaliśmy kolejne, niedaleko położne od naszego trullo urocze i słodkie „białe miasteczko” Locorotondo. To właśnie tam Dègustateur posmakował najlepsze jak dotąd stinco (pieczona goleń wieprzowa). Ja mianowicie, będąc fanką dania „kuchni biednej” składającego się z puree z suchego bobu, ugotowanego szpinaku lub liści buraka polanego najlepszą oliwą, nie mogłam narzekać.
Makaron typu orecchiette jest najbardziej znanym poza regionem Apulii. Wygląda on niewielkie dyski przypominające kształtem małe ucho, stąd też wzięła się nazwa. Orecchiette con cime di rapa (liście brokułowe) są chyba najbardziej znanym daniem. Niestety nie był to na nie sezon, posmakowałam więc orecchiette con braciole. Innymi słowy, uszka ze zrazami gotowanymi w sosie pomidorowym. Danie przypadło mi do gustu tak bardzo, że od razu je przygotowałam po powrocie do domu i opublikowałam na blogu.
Naprawdę wspaniale spędziliśmy ten czas. Dla urozmaicenia (jedzenia) jeździliśmy nad morze, do miejsca odwiedzanego głównie przez ludzi lokalnych (pomimo, że nieopodal znajduje się słynny hotel Borgo Egnazio) i kosztowaliśmy prawie wszystkiego co łódź rybacka miała do zaoferowania danego dnia. Zafundowaliśmy sobie spore porcje jeżowca, czerwonych krewetek oraz langusty.
Te przysmaki były tak słodkie, wręcz niebiańsko dobre. Z hojnej selekcji ciepłych przystawek, najbardziej zasmakował nam czarny ryż z serem burrata oraz pieczone lokalne małże au gratin.
Otwieranie surowych małż było dla mnie dość skomplikowane. Istnieje specjalna metoda do tego, technika, której na pewno nie mam w pełni opanowanej. Jednak pokusa upieczenia tiella barese była silniejsza od moich zdolności. W konsekwencji, dzięki mojej upartości i po kilku niewielkich ranach na moich palcach udało mi się otworzyć surowe małże według wskazówek oraz zachować wodę, która jest wydzielana podczas ich otwierania (potrzebna później do pieczenia dania). Reszta już była prosta. Tiella barese składa się z przekładanych warstw cienkich plastrów ziemniaków, plastrów cebuli, pokrojonych pomidorów, ryżu oraz otwartych małż, pozostawionych na jednej połówce muszli. Każda warstwa posypana jest tartym serem pecorino i pieczona w tygielku przez około godzinę. Tiella była przepyszna. Była tak smakowita, że pewnie zapomnę o pokaleczonych i lekko bolących palcach u rąk i przygotuję ją jeszcze raz. Była wręcz zaskakująco wyborna.
Prędzej bądź poźniej każde wakacje dobiegają końca i nadchodzi czas powrotu. Dom jest zawsze domem, moją przestrzenią, moim powietrzem. Rzym od końca sierpnia stopniowo wraca do życia.
Uwielbiam wracać do mojej kuchni i krzątać się po niej. Zawsze gromadzę i przywożę tyle pomysłów (które niestety nie zawsze zapisuję) odnośnie jedzenia i potraw do ugotowania, ale oboje mieliśmy ogromną ochotę na tradycyjne danie rzymskie. Dania składające się zaledwie z kilku składników o intensywnym smaku. To jest prawdopodobnie najbardziej trafne podsumowanie kuchni rzymskiej.
Natychmiast przygotowałam straccetti wołowe, bardzo cienkie plastry wołowiny, które w rezultacie składają się na znakomite danie.
Nigdy nie dodaję bułki tartej ani mąki do tego przepisu (co widziałam w przeszłości). Moja wersja jest prosta i pełna aromatów. To właśnie dlatego nie smażę mięsa przez krótką chwilę na dużym ogniu i podaję prawie od razu. Osobiście lubię mięso delikatnie gotować w białym winie, z dodatkiem majeranku, soli, pieprzu i bardzo często odrobiny octu balsamicznego. Widzisz, dla mnie smak i aromat są najważniejsze a mięso może tylko ich nabrać, jeżeli ma na to wystarczająco dużo czasu. Danie jest bardzo szybkie do przygotowania, nie potrzeba więcej jak 30 minut na patelni i jest gotowe. Niedawno odwiedził nas nasz przyjaciel, który uwielbia starccetti. Oczywiście przygotowałam je na kolację i podałam z dodatkiem liści rukoli i płatkami parmezanu. Pycha.
Gościna Roberta była perfekcyjną wymówką na ugotowanie niektórych klasycznych dań rzymskich, na które tak mieliśmy ochotę. Na początek makaron alla carbonara oraz l’amatriciana gdzie guanciale odgrywa kluczową rolę. Naturalnie razem udaliśmy do ulubionych restauracji gdzie konieczne do spróbowania były: coda alla vaccinara (ogon wołowy), jagnięcina, tonnarelli cacio e peppe (makaron z serem pecorino i pieprzem). Poza tym robiliśmy przystanki w enotekach i winiarniach na kieliszek Prosecco lub Frenciacorta, ulubiony aperitif na rozpoczęcie wieczoru.
Wycieczki na lody zarezerwowane były po kolacji z dwóch przyczyn: dla mnie to fantastyczne zakończenie posiłku oraz kolejki są mniejsze.
Dużo chodziliśmy po Rzymie z Robertem. Cieszy mnie to, że docenia to miasto, kulturę gastronomiczna, klimat a co najważniejsze, historię. Podczas jednego ze spacerów oglądaliśmy Forum Rzymskie ze Wzgórza Kapitolu. Światło późnego popołudnia było ciepłe o pomarańczowym odcieniu, słodko i delikatnie kontrastujące z cieniami. Pozostaliśmy tak przez chwilę, podziwiając serce Cesarstwa Rzymskiego w ciszy.
I to była właśnie jedna z tych chwil kiedy mówię, dobrze jest być w domu.
I have learnt to embrace the weather for whatever it is in all its extremes: hot, cold, rainy and atmospheric. If there is a right outfit for every weather type then there must be suitable food for every weather condition.
Summer in Rome this year has been extremely hot and humid, some would call it unbearable.
The pavements along narrow and long streets are kept busy only on one side, the one that provides the shelter in the form of shade.
I have always been grateful for my air conditioning unit my the kitchen. I could manage in the past without putting it on while having my morning coffee and watching the news. But that has suddenly changed, that sweet quiet moment of a few minutes for my self needs some assistance, cold air.
I know that it is temporary and we will be remembering and talking about this summer in the next few months to come. We will be missing having an iced coffee or crema di caffe in our favourite coffee bars. I like to make an iced coffee at home too. I use moka to make my coffee, I wait until it cools down, stir in some sugar and keep it in the fridge until I fancy sipping it poured over some ice. It is a drink absolutely to die for especially now during the unbearable heat, that you eventually get used to and learn to love with time. With my morning coffee I tend to have a rather small breakfast, not because we live in Italy now but I have almost always had it that way. I enjoy a bigger meal later on in a day. The locals would just have a cornetto alla crema, al cioccolato or just vuoto, or a Roman speciality maritozzo (a small bun, cut lengthways and filled with whipped cream) and a coffee. When you ask for a coffee in Italy, you will be automatically presented with an espresso.
Depending on the day and how we start it, we either have small breakfast on the way while running some errands or we have it at home. I like to get up early and watch the city wake up, then I tend to bring home still warm cornetti or pizza bianca from a local bakery. This pizza bianca cut in half and filled with figs (just squashed not sliced) was given to me a few years ago by Domenico, my local fruit vendor that I visit almost every day. That is what he had for breakfast. So did I. A Roman treat that you can only have when the figs are at their best, ripe and sweet almost like honey. Since then, during summer, I occasionally go for a stroll to search for some lovely pizza bianca (looks almost like focaccia but the two are not the same) and figs. You have to be quick as they sell out fairly fast. This traditional Roman breakfast sadly can’t be found on the menu anymore. Personally I prefer its most simple variation, just bread (pizza bianca) and figs (and a coffee of course) but you can have it with prosciutto crudo (cured ham) for a greater complexity of the flavours and an extra ingredient.
During this period I set ou for my grocery shopping earlier than usual while hoping to be able to walk in still fairly moderate temperatures. There are days however, that prove to be an exception to that rule. Your appetite changes and when I ask myself a question what to make I start digging out my old time favourite recipes for cold food and for those most suitable for the current weather.
I would always make a cold soup, a Spanish classic gazpacho or cold beetroot soup blended with some feta cheese, served with Granny Smith apple as a garnish. We particularly enjoy a lesser known Spanish cold almond soup, chilled in the fridge with some sweet white grapes. Panzanella is not only a fantastic way of using stale bread but also a lovely salad that you can make in advance, chill it in the fridge and serve it when you are ready. We had already fallen in love with the fresh and flavoursome goat’s cheese, peach and orange blossom water salad while we lived in London. All the ingredients can be easily found here and once the peach season starts I prepare it very often.
When I make a large batch of fresh basil pesto (it can be safely stored in a fridge) I like to use it not only with pasta but to dab it on a potato and green bean salad. Recently I used the left over pesto as part of a dressing for a boiled octopus, potato, tomato and celery platter.
There is a bit of cooking involved with the gnocchi, although once you have learned how to make them it doesn’t seem that complicated or time consuming at all. My summer proposition is to have them with gently fried courgettes, basil and crème fraîche. What a dreamy combination.
A whole fish like sea bass or bream baked in salt often graces our table. I want a minimum of work involved so I also bake a whole turbot or any other fish with some white wine, fresh herbs and lovely sweet tomatoes. Just a few ingredients but you will end up with such a rewarding dish. The only thing left to do is to neatly separate the tender flesh and present it beautifully on a plate.
Chicken or veal escalopes with lemon and parsley are always present during summer. They take almost no time to make, and if you crave for a crunchy finish, just dust them moments before frying with flour, roll in a beaten egg and then bread crumbs and let them golden in an awaiting hot pan and foaming butter.
I have mentioned on numerous occasions how much I like to make food that I can prepare in advance and just heat it up when I need it. A meat ragù is one of these. All I need for my meal is to boil some egg pasta, toss it with the meat sauce and scatter some grated cheese on top. To make my summer ragú I change the herb selection. I am particularly careful with sage (to me it is more suitable during colder months with a darker and richer ragù). I use some fresh rosemary, oregano and some basil towards the end of cooking.
There is nothing more refreshing on a hot day than a bowl of cold fruit. I make la macedonia very frequently and my selection of fruit will depend on what is available in the market.
La macedonia is a very lovely way of using fresh ingredients. The fruit of your choice (cut into bite size pieces) is drenched in a mixture of water, lemon or orange juice with a small amount of sugar and kept in the fridge. It stays fresh for 2-3 days and is meant to be served cold.
A citrus panna cotta is one of our latest favourites. I have been inspired with the flavours of Sicily, the use of citrus fruit for cooking in particular and I have brought certain ideas into my kitchen.
Of course we can’t miss out on an ice cream. We are spoiled for choice in Rome but this particular white chocolate and saffron ice cream I make at home (without an ice cream maker).
So here they are, some of my recipes to try when it’s almost too hot to cook, I hope you enjoy them.
Our kitchen is quite small, at least it seems to be that way when compared to the rest of our apartment. It opens with a sliding door to a long and narrow dining room which we have fairly recently redecorated. Not a huge amount of work involved but it had previously felt like an unfinished room. It is still not fully finished, mainly because I haven’t yet found what I may like or what catches my eye. We have wonderful antique shops down the street, but for the time being I prefer just to admire them from a distance. Apart from giving the room some colours I bought a rather large piece of Carrara marble to serve as a table top. It was not an easy job to get this to the apartment, carried up by three men (the lift is too small) up to the third floor. I really don’t want to think about moving again right now.
The dining room is the only room painted in a colour other than white (and its shades being a result of different wall finishes across the apartment). We rent at the moment and I happily embraced the newly renovated apartment, a big lateral open bright space, so hard to find in Rome’s Historic Centre. In life you learn to compromise and despite the fact that I am not a great fan of modern interiors, I feel happy in our space. The modern interior comes with an air conditioning unit in the kitchen which I love. Summers in Rome are usually long, hot and humid. Cooking is the last thing you want to do but my little kitchen has become my oasis.
My home is where my kitchen is. You must have heard this phrase so many times in your life already and you may even think of it as a clichè.
Most of my time evolves around the kitchen. It has always been that way especially when time allows. Over the past few years there have been some changes in our lives, moving to Italy is only one of them. Since then there have been periods where I have had more time to enjoy a lazy potter in the kitchen and dedicate more time to experimenting, recreating the dishes that I have tried eating out or catching up with my cook book collection. This time wasn’t always available in the past. I don’t take it for granted and I hope it will remain that way. A perfect balance that all of a sudden can be spoiled or disrupted, sometimes when least expected. Unfortunately a couple of recent weeks were quite stressful and rather unpleasant for both of us. As for every couple the following is true: we are on this boat together. But problems are to be confronted, dealt with and resolved, preferably sooner rather than later. It is exactly during these difficult moments when you realise what matters the most. What is important for us and where that is.
No sooner had I returned to Rome from a routine London trip (a few days earlier than the Dègustateur who had to stay longer) and was happily back in my “small and modern” kitchen than I realised this is where my heart is at home. Despite arriving late in the evening I took a slow stroll to the grocery store (open till very late in the Historic Centre) enjoying the widely spread perfume of jasmine. I was alive, happy and smiling. I made sure I bought enough eggs and sugar. My plan was to start already on one meringue layer of the pistachio and almond pavlova that I had created in my head whilst still on holiday in Sicily. I just couldn’t wait. The pavlova that I usually make consists of two meringue rings. My oven unfortunately is too small to fit both in at a time, so the second one was made the following day after my morning run (in the nearby Villa Borghese park). The high temperatures and humidity are here. I try to combat them by going to the park even earlier in the morning than I usually do but at the same time it is so lovely to feel that warmth of the sun on your shoulders, the sign of the much delayed summer.
My dear friend Francesca came for a dinner the next day. I was still on my own in Rome and we had a lovely catch up between us girls.
I am a red wine lover but on a hot day bollicine (very chilled as per my personal liking) is just perfect. During summer months I tend to keep a bottle (or two) of Prosecco or another sparkling wine in the fridge. You never know when you might need it.
I suggested we ate in the dining room but Francesca preferred to stay in the kitchen and eat at the island, my work space, laden with plenty and various ingredients. She liked the small chaos in the kitchen that I had created. For her it shows that the kitchen is lived in, perhaps the most in our home.
A bean, tuna and red onion salad is a fantastic starter and takes no time to make. A piece of good white bread to soak up the juices is a must.
After the, mainly gastronomic, recent trip to Sicily I came back inspired. I think it was our best time on the island so far. Wild fennel is ever present in Sicilian cooking and you can be very creative with it. As a result I served us tagliolini with a wild fennel and sausage ragù.
I must have already mentioned that I tend to choose something very easy to make when having guests. That way I can focus on the conversation with a little input in the kitchen.
The ragù just needs to be heated up and tossed with freshly boiled pasta. So simple and so delicious.
The light as air pistachio and almond pavlova was already in the fridge and waiting patiently. I was contemplating the idea of combining the almond and pistachio flavours with pavlova while still in Sicily.
I adore pistachio cream made of pistachio from Bronte, the region of Sicily considered to be producing the best pistachios in Italy. The almonds from Val di Noto are also something to die for.
I folded the pistachio cream into freshly made Chantilly cream, giving it a lighter texture, a light green hue and a more delicate taste. A similar thing with almonds. I chose to toast them first, that way they release their essential oils, then blend them with a small amount of sugar until obtaining almost the consistency of a paste. I generously decorated our dessert with fresh strawberries and we devoured it without saying a word.
I had prepared enough of the ragù so that the Dègustateur could try it upon his return. He loves the Italian sausages. They consist of a 100% meat and they differ in taste depending on the butcher you buy them from. Every sausage maker will have his lovely way of adding some fresh garlic (but not too much) or spices like pepper, coriander, chilli or fennel.
Very often our lunch is a kind of “snacky” lunch where I buy sliced cured ham, some cheese, seasonal vegetables and some bread for the salad juices which we almost always have. You could pack it all up and have a dreamy picnic outdoors, perhaps under one of the trees to escape the strong sun in Villa Borghese. We live next to it hence it seems to be an obvious choice apart from the fact that we really love this park. I in particular make a use of it a lot. An early morning jog every now and then is so peaceful, the tourists normally haven’t reached this destination yet. I tend to stop and admire (frequently on my own) the view over Piazza del Popolo and the St. Peter’s Basilica in the background.
A few days ago I saw large, plump and meaty tomatoes being sold in the fruit and vegetable market. I knew immediately what I would be making for lunch. But plenty of other tomatoes of different shape, size, colour and flavour gave me a new idea. There are days when I ask myself in the morning: what shall I make today? The ideas don’t always come immediately but then I rely on the market and what is in season for the inspiration. It never fails.
I picked up a sheet of puff pastry from a local supermarket on my way home. On the same day I improvised and made a fresh tomato tart on a bed of Feta cheese and crunchy baked french pastry generously decorated with fresh herbs: basil, coriander and oregano. Use the herbs that are available (always fresh) and that take your fancy. I love to mix coriander and mint but somehow on that particular day mint was hard to get.
>The pomodori al riso (baked tomatoes with a rice filling) a staple Roman summer dish we devoured the following day.
When in Rome…
Podczas jednej z moich licznych wypraw na targowisko warzywne (mam swój ulubiony stragan na Campo de’ Fiori, ale również często korzystam z rynku, który jest bliżej domu. Mniejszy ale w żadnym wypadku nie brakuje mu gwarliwej atmosfery, a w szczególności u „mojego sprzedawcy”) z listą zakupów w ręku, która na celu przypilnowanie, aby nie poniosły mnie emocje przy zakupach. Nagle moje oczy spoczęły na lśniących, mięsistych, fioletowych o różnych odcieniach i kształtach bakłażanach. Zadziałały one na mnie jak magnes. Nie mogłam się im oprzeć.
Lista zakupów pomogła mi wybrać wszystko to co potrzebowałam na nadchodzący weekend a nawet sama nie wiedząc kiedy zdążyłam poprosić o kilka bakłażanów do wypełnienia już sporego koszyka. Podczas drogi powrotnej zastanawiałam się oraz wertowałam w głowie pomysły, co by z tych bakłażanów przyrządzić. Czy podać je jako contorno czy jako część antipasto? Może grillowane, hojnie skroplone dobrą oliwą z oliwek z plasterkami czosnku i świeżo posiekaną pietruszką dla dodatkowego smaku a całości dopełnia wyciśnięty sok z cytryny. Najlepiej aby była to cytryna z Wybrzeża Amalfitańskiego z regionu Kampanii, której aromat, kolor, słodki smak i pulchny kształt jest wręcz odurzający.
Za kilka tygodni wyjeżdżamy na wakacje na Sycylię i nie możemy się już doczekać, jak zawsze zresztą. Wracamy do ulubionego przez nas regionu sycylijskiego baroku w południowo wschodniej części wyspy. Wiem, mamy kilka miejsc na liście corocznych pielgrzymek. Ktoś by mógł zapytać, dlaczego po raz kolejny wyprawa w to samo miejsce jeśli jest tyle innych do zobaczenia?
My często lubimy spowolnić tempo zwiedzając nowe miejsca, a jeżeli ono nas ujmie swoim urokiem, chętnie do niego wracamy. Wakacje są po to aby się nimi cieszyć, zrelaksować i najprawdopodobniej ustalić „plan dnia” dopiero podczas śniadania lub na leżaku opalając się. I to właśnie słońce jest czynnikiem spowalniającym, dlaczego nie podążać jego rytmem? To powiedziawszy, oczywiście zaznaczyliśmy miejsca, które byśmy chcieli zwiedzić, odwiedzić a przede wszystkim co i gdzie zjeść. Nie ma tutaj liczenia kalorii, czego i tak nigdy nie robimy. Ta reguła dotyczy się również do wina.
Dla mnie to właśnie były bakłażany, które przywołały wspomnienia i tęsknotę za Sycylią.
Zdecydowałam, że przygotuję caponatę ,bakłażany na słodko kwaśno (agro dolce), typowy przykład kuchni sycylijskiej. Uwielbiam to niebiańskie połączenie octu, cukru i głęboko smażonych bakłażanów. A to jest dopiero początek. Do caponaty potrzebujemy także seler naciowy, pokrojony i również głęboko smażony. Do tego dodawane są rodzynki, oliwki oraz prażone orzeszki piniowe lub migdały. Całość jest wykończona plasterkami cebuli (ja sięgam po czerwoną cebulę), kilkoma łyżkami sosu pomidorowego (passata lub przecier pomidorowy nadają się doskonale). Smażone bakłażany grają tutaj główną rolę ale wraz z pozostałymi składnikami wynoszą to danie do innego poziomu. Gama i fantazja sycylijskich przepisów na bakłażany jest ogromna. Prawdopodobnie caponata jest najbardziej złożonym tego przykładem.
Osobiście wybieram wersję z dodatkiem startej ciemnej gorzkiej czekolady. Właśnie to ten pełen sycylijskiego baroku dodatek czekolady jest dla mnie uzupełnieniem tego dania.
Owoce, które zawsze kupuję to cytryny. Dumnie prężące się w ogromnych ilościach i codziennie dekorujące każdy stragan. Uwielbiam ich widok. Ponadto, wykorzystuję je w kuchni prawie codziennie. Jeśli kupię ich za dużo, dekoruję nimi stół jadalny. Stół można udekorować na tyle sposobów. Ja na przykład układam na różnych talerzach to co kupiłam na targowisku w większych ilościach jak cytryny, jabłka, bakłażany, pomidory itd.
I to właśnie podczas gdy spoglądałam na te piękne, jędrne i słodkie cytryny z Wybrzeża Amalfitańskiego leżące na moim stole rozpoczęłam rozmyślać o torta caprese al limone e ciocolato bianco, będącej wersją tradycyjnej torta caprese. Moje uszy od razu się uniosły jak tylko z Dianą (moją korepetytorką z języka włoskiego) rozpoczęłyśmy dyskusję odnośnie „perfekcyjnego przepisu” na tartę migdałowo-czekoladową (torta caprese) i jej możliwe formy. Z wielkim zainteresowaniem i przyjemnością słucham wypowiedzi odnośnie jedzenia, różnego podejścia do niego i preferencji. Istnieje tyle punktów widzenia, przepisów, wersji i zawsze jest coś nowego do odkrycia. Każde źródło informacji jest dla mnie ważne, a w szczególności to przenoszone drogą ustną, jak dla mnie bardziej prywatną. Odnosi się wówczas wrażenie posiadania tego małego, słodkiego sekretu gdzie nie można się doczekać, aby się nim podzielić. Dokładnie taj jak ja nie mogę się doczekać aby podzielić się przepisem na torta caprese z cytryną i białą czekoladą. To jest ciasto, które pozostaje świeże i mokre przez kilka dni. Najważniejsze jest wybranie odpowiednich, dobrych, słodkich i aromatycznych cytryn, bo to właśnie od nich zależy efekt końcowy.
Pochodzące z Półwyspu Sorrentyńskiego i jego wybrzeża sławne, soczyste cytryny o pulchnym kształcie i szerzącym się słodkim aromacie kultywowane są na terasach schodzących w kierunku morza. Skórki tych cytryn wykorzystywane są do powstania limoncello ale co ważniejsze, cytryny stały się jednym z głównych składników wielu lokalnych pyszności.
Jest jedno ciasto cytrynowe, na które się natknęłam podczas naszych wypraw do Ravello oglądając zapierające dech w piersiach widoki i podziwiając wręcz dramatyczne i surrealistyczne wybrzeże. Z pewnością już Widziałaś/ Widziałeś zdjęcia lub Odwiedziłaś/ Odwiedziłeś te przepiękne strony Włoch. Niestety nie robiłam żadnych zdjęć podczas tych wyjazdów i muszę przeprosić za brak części wizualnej.
Nie tylko masa na dolce al limone jest połączona z sokiem z cytryny i jej startą skórką, ale jak tylko się ciasto upiecze, namoczone jest ono w słodkiej mieszance cytrynowej. Przepis pochodzi z książki, którą przywiozłam ze sobą z jednej z pierwszych podróży na Wybrzeże Amalfitańskie, a którą uwielbiam za swoją prostotę i precyzję. Wszyscy wiemy, że z nieskomplikowanym daniem o tylko kilku składnikach nie ma gdzie uciec. Jak zawsze, dobrej jakości składniki i odrobina miłości podczas gotowania to moja ostateczna receptura.
Podczas komponowania tego postu idea na niebiańsko kremowe i letnie risotto al limone przemknęła mi przez myśl. Ugotowałam je następnego dnia na obiad, podałam je na talerzach przywiezionych z Ravello i zjedliśmy je z ogromnym apetytem. Ostatnio pogoda płata nam niespodzianki w Rzymie ale jak już wychodzi słońce to na prawdę można je czuć na skórze.
Dla mnie cytrynowe risotto fantastycznie nadaje się na obiad lub kolację przy otwartym oknie pozwalającym na wpuszczenie i poczucie letniego, ciepłego powietrza. Są dania, które smakują po prostu lepiej gdy temperatura powietrza się podnosi. Cytryny pochodzące z różnych części świata są dostępne przez cały rok, ale nie wyobrażam sobie nas jedzących na przykład risotto al limone lub tagliolini al limone o innej porze jak teraz i przez kilka nadchodzących miesięcy.
Na długi lunch lub kolację w najbliższych dniach najprawdopodobniej podałabym sałatkę caprese na sam początek. Taki prosty talerz z jedzeniem a znany na całym świecie. Szczerze wierzę, że sukces tej sałatki leży w jej składnikach. Dojrzałe, słodkie i wręcz mięsiste pomidory, mozzarella lub fior di latte, dobra oliwa z oliwek, szczypta soli i świeża bazylia rozdrobniona w rękach. Można natknąć się również na wariację z suszonym posypanym oregano. Wydaje mi się, że warto spróbować obu wersji i przygotowywać ja naprzemiennie jeśli tak samo przypadną one do gustu.
Nie ma tutaj jako takiego przepisu ale postaraj się pokroić pomidory i mozzarellę na nie za cienkie plastry i podawaj ją w temperaturze pokojowej. Jeżeli zauważysz, że z mozzarelli lub fior di latte wycieka zbyt dużo serwatki, zostaw ją pokrojoną w durszlaku i odstaw na 30 minut przed ułożeniem na talerz.
Kolejne nasze ulubione antipasto to jeszcze letnia sałatka z owoców morza składająca się z ugotowanej ośmiornicy, małż, grillowanych kalmarów, krewetek lub langust. Całość skropiona wyciśniętą cytryną, oliwą extra virgin i hojnie posypana natką pietruszki. Do mieszanki antipasto dodałabym również, jako że jest na nie sezon, sałatkę z malutkich karczochów i plastrów parmezanu. Co za rozkosz.
Na primo piatto chętnie byśmy zjedli spaghetti z małżami lub tagliolini al limone. To powiedziawszy, risotto al limone smakowało nam tak bardzo, że chyba będę musiała je ugotować wcześniej jak planowałam.
Najprawdopodniej skusiłabym się na cytrynowe sycylijskie pulpety z piersi kurczaka i ricotty a do tego bakłażany w sosie pomidorowym, oregano i bazylią. Oba dania mogą być przygotowane wcześniej co tylko poprawi ich smak i aromat a w tym samym czasie są to dania bardzo wdzięczne i łatwe do podania podczas przyjmowania gości.
Zastanawiając się nad dolce przyznaję, że jeszcze nie podjęłam decyzji, ale wiem, że to cytryny będą grały główną rolę.